Początek roku to w polskich kinach czas premier filmów nominowanych do Złotych Globów i Oscarów. Dystrybutorzy liczą, że szum medialny wokół amerykańskich nagród pomoże m.in. takim produkcjom jak Wilk z Wall Street, Zniewolony. 12 Years A Slave, Sekretne życie Waltera Mitty i American Hustle.

 

Wilk z Wall Street

Dawid Rydzek: Najlepszy film Scorsese od czasu "Kasyna" i zresztą pod wieloma względami właśnie do tego dzieła podobny. Wydaje się, że to ukoronowanie współpracy z DiCaprio, który kreuje prawdopodobnie najlepszą rolę w swojej karierze. Obecny praktycznie w każdej scenie tego monumentalnego, trwającego trzy godziny dzieła aktor zjawiskowo przysłania sobą całkiem spore okulary Jonah Hilla i również niemałe piersi Margot Robbie.

Marta Hołowaty: Najlepszym komentarzem do "Wilka z Wall Street" powinno być to, że mimo iż film trwa prawie trzy godziny, to nie prowokuje widza do nerwowego zerkania na zegarek. DiCaprio po raz kolejny prosi się o Oscara i jeżeli go nie otrzyma tym razem, to powinien śnić się Akademii po nocach. Mimo wielu nagich scen film nie przekracza granicy obrzydzenia, co można uznać za kolejny jego sukces.

Jędrzej Skrzypczyk: No tak, to trzy godziny Leosia i dzięki temu czas spędzony w kinie to sama przyjemność. Świetnie poprowadzona historia, ładne zburzenie czwartej ściany, choć wolałbym, żeby główny bohater częściej się do nas zwracał. Terrence Winter napisał rewelacyjny scenariusz; żałuję, że jego dzieł nie oglądamy na dużym ekranie częściej. Może nie najlepszy film Scorsese od czasów "Kasyna", bo już "Infiltracja" nosiła znamiona doskonałości, ale jest to kino z najwyższej półki.

Mateusz Dykier: Zgadzam się z przedmówcami. Mamy do czynienia z rewelacyjnym, ale i mocno skalkulowanym dziełem. Scorsese aż się prosi o Oscara, podobnie zresztą jak jeden z jego ulubionych ostatnimi czasy aktorów - DiCaprio. Jeśli za "Wilka z Wall Street" nie dostanie Oscara, to już nie wiem, za co mógłby statuetkę otrzymać. Doskonały humor, świetne tempo i narracja, podobnie jak praca kamery czy muzyka. Jest tylko jedno "ale". W trzecim akcie jak by się Martin nie starał, tak tempo drastycznie spada. Moim zdaniem, gdyby skrócono całość o dwadzieścia, może nawet trzydzieści minut, to film by na tym nie ucierpiał, a wręcz zyskał. Ale jest to jedynie mały minus przy całym ogromie plusów.

Marcin Wójcik: Co można powiedzieć o filmie, który ma szansę w końcu dać DiCaprio upragnionego Oscara? "Wilk z Wall Street" to kino z najwyższej półki - absurdalny, a jednocześnie prawdziwy. Od początku do końca trzymający widza w garści. Zaskakujący? Na pewno. Zabawny? Też. Terrence Winter i Martin Scorsese bawią się dialogami, popkulturowymi symbolami (Popeye!). Sam DiCaprio stworzył prawdziwego wilka, który jest łapczywy na filmowe laury. Zdziwiłbym się, gdyby ich nie dostał.

Gracja Grzegorczyk: Scorsese powraca w naprawdę wielkim stylu! Jeżeli DiCaprio nie otrzyma za tę rolę Oscara, to oficjalnie zbojkotuję kolejną galę. I choć film w żaden sposób nie jest zaskakujący, to mimo wszystko ogląda się go zadziwiająco dobrze. Pewnie jeszcze nie raz do niego wrócę.

Jan Stąpor: Przyznam szczerze, że idąc do kina, nie miałem żadnych oczekiwań - ot, trzygodzinny film jednego z moich ulubionych reżyserów z jednym z moich ulubionych aktorów. Och, jaki świetny był ten obraz - pierwszy od niepamiętnych czasów, w trakcie którego ani razu nie byłem w toalecie! Popytajcie znajomych, powiedzą to samo.

Kasia Koczułap: Aż taka bezkrytyczna jak reszta redakcji to jednak nie jestem. Owszem, to był naprawdę niezły film i miał takie momenty (choćby rozmowa w restauracji z udziałem McConaugheya), że czapki z głów. Ale… Chwilami miałam wrażenie, że dialogi są o niczym, a Margot Robbie grała jedynie urodą, ciałem i akcentem. Dobrze, że Leo był taki niesamowity! Szkoda, że nie dali mu babki, która zamiast być jego podnóżkiem, godnie by mu partnerowała. Szczególnie że kobieca kreacja żony Jordana miała w tym filmie znaczenie. Narracja à la Frank Underwood w niektórych scenach wypadła tu też zaskakująco dobrze. Leo zasłużył na Oskara, ale film zdecydowanie nie.

Marcin Rączka: Ten film naprawdę był dobry z prostego powodu. Mnie w kinie stosunkowo często filmy nudzą i zaczynam nerwowo spoglądać na zegarek, zastanawiając się, "ile jeszcze". Tymczasem przesiedziałem trzy godziny z wbitą w ekran głową i zachwycałem się "Wilkiem..." jako całością. Nie wiem, jak duży udział w tym wszystkim miała uroda Margot Robbie, ale nowy film Scorsese zachwyca i jest produkcją wyjątkową. Czapki z głów dla Leo. Klasa światowa.

Oskar Rogalski: Oprócz genialnego DiCaprio i dobrego Hilla ten film posiadał za mało walorów, abym uznał go za coś więcej niż tylko świetne rzemiosło bez tej wyjątkowej, artystycznej iskry. To, że film nie nudził mimo trzech godzin na liczniku, o niczym nie świadczy, bo z fabularnego punktu widzenia to jednak bardziej wyuzdana wydmuszka niż wartościowe dzieło. Nie łapie się nawet do mojego TOP10 obrazów Scorsese. Oprócz tej dla Leo, pozostałe nominacje do Oscara dla "Wilka…" to dla mnie małe nieporozumienie.

Marcin Zwierzchowski: Ktoś tu ma dziwne oczekiwania względem kina - "Wilk z Wall Street" miał bawić i nieco szokować. I robi to wyśmienicie. W pełni zasłużona nominacja dla DiCaprio - jeżeli przegra kolejną batalię o Oscara, to chyba tylko dlatego, że konkurencja wyborna, a McConaughey schudł 20 kg. Świetny Jonah Hill, niesamowity scenariusz, wybitny McConaughey (że też za rolę Marka Hanny nie dostał nominacji!) i kunszt reżyserski Scorsesego, który jako jedyny w tym roku rzuca wyzwanie świetnemu McQueenowi.

Czytaj więcej: Recenzja filmu

 

47 roninów

Gracja Grzegorczyk: Porażka. Nie znoszę filmów, które z premedytacją i w bezczelny wręcz sposób obrażają inteligencję widza. No i kolejna rola Keanu Reevesa, która z aktorstwem nie ma nic wspólnego. Mam nadzieję, że bardzo szybko zapomnę o tym filmie.

Jan Stąpor: Miałki i niepotrzebny, kropka.

Marcin Zwierzchowski: Oj, przesadzacie. Dobry początek z naciskiem na niuanse kultury i struktury społecznej Japonii, ciekawe umitologizowanie przeszłości wyspiarskiego kraju. No i Sanada! Sęk w tym, że im dalej, tym gorzej, bo reżyser to totalny świeżak i nie zapanował nad opowieścią, która mu się rozjeżdża, a na koniec po prostu staje się chaotyczna i efekciarska.

Czytaj więcej: Recenzja filmu

 

Nimfomanka (część I i II)

Marcin Zwierzchowski: Ambiwalentne uczucia. "Część I" zachwyca, poraża, nie szokuje tak, jak zapowiadano, ale za to bawi do łez - świetny Stellan Skarsgard, powalający epizod Umy Thurman, kunszt reżyserski Larsa von Triera, który dwoi się i troi, żeby uczynić swój film jak najciekawszym. "Część II" to już jednak zupełnie inny obraz, epatujący chęcią szokowania, nieoferujący nic fabularnie ani aktorsko. Wypadek przy pracy.

Jędrzej Skrzypczyk: Pierwsza część była wyśmienita! To zupełnie inne kino, do którego przyzwyczaił nas von Trier. Jest przede wszystkim… zwyczajne, zaskakująco zabawne i przystępne. Spodziewałem się dwugodzinnego filmu pornograficznego, a dostałem chyba najfajniejszy (chyba to dobre słowo) film Duńczyka. Co do występu Thurman, to ja niespecjalnie się jej rolą zachwycam, za to ogromnie spodobała mi się postać ojca Joe (Slater) i rozdział mu poświęcony. Jak więc to się stało, że na drugą część nawet nie miałem ochoty się wybrać? Prawdopodobnie dlatego, że czuję, iż wszystko, co von Trier chciał powiedzieć, już powiedział. Recenzje wydają się to potwierdzać.

Czytaj więcej: Recenzja filmu

 

Wkręceni

Kamil Śmiałkowski: Słabe. Nudne. Mdłe. Nie, żebyśmy zaraz obsypywali to Wężami, ale też nic ciekawego. Takie pośrodku ze wskazaniem na niedobre. Czyli szkoda czasu.

 

Sekretne życie Waltera Mitty

Jędrzej Skrzypczyk: Zabawa kadrami, scenografią i całym obrazem w ogóle to pierwsze rzeczy, jakie rzucają się w oczy. Przede wszystkim ten film jest przepiękny. Co do samej historii - jeśli tylko widz da się pochłonąć grze, do której zaprasza nas Stiller, to będzie ją śledzić z ogromnym napięciem. Jest romans, jest humor, jest przygoda. Czego chcieć więcej?

Jan Stąpor: Film naiwnie sympatyczny, dzięki czemu z pewnością nie każdemu przypadnie do gustu, ale tym, którzy dadzą się zauroczyć światu wykreowanemu przez Stillera, mogę zagwarantować bite dwie godziny iście marzycielskiej podróży.

Kasia Koczułap: Zdjęcia są niesamowite. Natychmiast masz ochotę wstać z kanapy i lecieć na Islandię. Przepiękny wizualnie i muzycznie, ale to są jego największe zalety. Bardzo sympatyczny, lekki, ciepły, motywacyjny. Jednak jak dla mnie zbyt naiwny i nierzeczywisty. Ot, taka bajka o tym, jakie życie może być piękne.

Adam Siennica: Piękny, emocjonalny i niezwykle przyjemny. Tylko po seansie pozostaje poczucie, że w rękach innego reżysera mogło wyjść z tego coś o wiele lepszego.

Czytaj więcej: Recenzja filmu

 

Pod Mocnym Aniołem

Dawid Rydzek: Szczerze mówiąc, spodziewałem się czegoś lepszego. Myślałem, że tym razem Smarzowski nie tylko rzuci mną o ścianę, ale też jeszcze pozamiata całą podłogę. A tymczasem skończyło się na tym pierwszym, choć trzask i tak nie był zbyt głośny. Z drugiej strony być może to przez to, że jestem tego reżysera wielkim fanem i wszystkie jego filmy widziałem kilkukrotnie. "Pod Mocnym Aniołem" chyba po prostu nie wnosi nic nowego - ani tematycznie, ani warsztatowo. Nielinearny (genialny notabene) montaż to powtórka z "Drogówki", a alkohol to już przecież znak rozpoznawczy Smarzowskiego. Aczkolwiek wydaje się, że on z tego wszystkiego zdaje sobie sprawę, często puszczając do widza oko. Marian Dziędziel z siekierą na tle stodoły wygląda jakby żywcem wyjęty z "Domu złego", Bartłomiej Topa w stroju policjanta to jawne odwołanie do "Drogówki", a komediowe elementy przebijające się przez smutną i gorzką atmosferę przypominają "Wesele". No i tak jak każdy poprzedni film Smarzowskiego, co by nie mówić, "Pod Mocnym Aniołem" to świetne kino.

Gracja Grzegorczyk: Smarzowski stał się nieświadomie niewolnikiem konwencji, która wyniosła go na szczyt. Co nie znaczy, że "Pod Mocnym Aniołem" jest słabą produkcją. Wręcz przeciwnie. Niemniej jednak spodziewałam się czegoś więcej po reżyserze i jego ekranizacji jakże nie-filmowej prozy Pilcha. Miałam nadzieję, że po seansie wyjdę sponiewierana jak nigdy dotąd, a spotkało mnie wielkie rozczarowanie.

Jan Stąpor: Przyznam szczerze, że nigdy nie lubiłem Smarzowskiego, jednak jego najnowszy obraz uświadomił mi, iż czas chyba docenić jego poprzednie dzieła, bowiem "Pod Mocnym Aniołem" był filmem dość płaskim i momentami nad wyraz irytującym. A co najgorsze, filmem rozrywkowym, na którym okazyjnie można się pośmiać...

Jędrzej Skrzypczyk: Trudno było przebić genialną "Drogówkę". Widać, że styl Smarzowskiego cały czas ewoluuje, reżyser próbuje wyjść z brudnego, typowo polskiego klimatu i robić kino światowe. To się akurat udaje, aczkolwiek w tym przypadku to jest już przerost formy nad treścią. Książki nie czytałem, ale niestety takie pocięcie filmu powoduje, że oglądamy montażowe confetti - ogląda się je może i fajnie, ale gubi to widza, a przede wszystkim "gubi" głównego bohatera.

Kamil Śmiałkowski: Ten film taki musiał być, bo nie sposób nakręcić uczciwego filmu o alkoholizmie tak, aby był fajny i przyjemny do oglądania. Więc przyjemnie nie jest. Ani zabawnie. Z kina wychodzi się z poczuciem zdegustowania i można mieć kłopoty z odróżnieniem, czy to zdegustowanie dotyczy filmu, czy jego tematu. Ale z czasem przychodzi refleksja. I już wiadomo, że nie chodzi o film. Co nie znaczy, że ma się ochotę powtórzyć seans.

Marcin Zwierzchowski: Dawid myli się, pisząc, że montaż to powtórka z "Drogówki". Montaż to powtórka z Pilcha - "Pod Mocnym Aniołem" to niezwykle wierna ekranizacja oryginału, a że tematycznie i klimatycznie ten jest zbliżony do filmowej twórczości Smarzowskiego, można odnieść wrażenie, że reżyser sam siebie kopiuje. Film dobry, ciekawy, ale nie zachwycający. Bardziej doceniam warsztat, czyli choćby wspomniany montaż i pióro Smarzowskiego, który doskonale poradził sobie z niełatwym zadaniem napisania scenariusza z powieści Jerzego Pilcha, niż obraz jako całość. Powieść lubię, ale z filmów wolę "Drogówkę" czy "Dom zły".

Czytaj więcej: Recenzja filmu

 

Ratując pana Banksa

Adam Siennica: Historia kulisów realizacji "Mary Poppins" wciąga od pierwszych minut. Wszystko dzięki Emmie Thompson, która jako P.L. Travers jest w swojej antypatyczności szalenie zabawna. Muzyka, humor, niezły Tom Hanks i sporo emocji. Jeden z takich filmów, który siłą rzeczy wprowadza widza w miły nastrój.

Kasia Koczułap: Emma Thompson kradnie film w całości! Wspaniale bawi się swoją rolą, jest niezwykle charyzmatyczna i swobodna. Hanks partneruje jej z charakterystycznym dla siebie wdziękiem. Przyjemny film, który przenosi wspomnieniami do czasów dzieciństwa. Trzeba uczciwie przyznać, że to także piękna hollywoodzka reklamówka Disneya, ale… przecież wszyscy go kochamy. Zasłużył.

 

Ja, Frankenstein

Kamil Śmiałkowski: Unikać. Naprawdę unikać.

Adam Siennica: Uciekać przed tym filmem trzeba. Nawet Yvonne Strahovski nie pomaga.

Czytaj więcej: Recenzja filmu

 

Sierpień w hrabstwie Osage

Kasia Koczułap: Dawno już nie widziałam tak całościowo perfekcyjnie zagranego filmu! Meryl przeszła samą siebie, a reszta obsady nie ustępowała jej pola. Ważniejsze jednak, że cała ta aktorska śmietanka miała do zagrania porządny materiał. Błyskotliwe dialogi, świetne emocje, wymowne gesty - wszystko wypadło przekonująco, brutalnie szczerze i cynicznie, a klimat filmu wciąga w opowiadaną historię, od której wcale nie tak łatwo się uwolnić. Gdyby Lettis momentami nie próbował przekombinować przekazu niepotrzebnym chaosem, powiedziałabym, że to obraz perfekcyjny. A tak jest po prostu bardzo, bardzo dobry.

Jan Stąpor: Kawał dobrego i błyskotliwego gorzko-słodkiego dramatu opowiadającego o relacjach rodzinnych, które jedna z głównych bohaterek charakteryzuje jako grupę ludzi, których połączył losowy dobór komórek. Czy jednak na pewno? Doskonały dobór aktorów do swoich ról - nic dodać, nic ująć. Twór, który przypomniał mi, dlaczego piszę o filmach.

Marta Hołowaty: Mimo że bardzo lubię i podziwiam Meryl Streep, to w tym filmie jej aktorstwo mnie odrobinę irytowało. Może to kwestia samej postaci, którą miała do odegrania, a która sama w sobie jest przeszarżowana? Dla mnie najlepiej wypadła Julia Roberts - głównie dla niej warto zobaczyć ten film.

Marcin Wójcik: Podobno z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciu. Tak właśnie jest też w tym filmie. Piękne zdjęcia, które rozstawione są w różnych miejscach rodzinnego domu, zapowiadają sielankę. Ale rzeczywistość nie jest taka wesoła. "Sierpień w hrabstwie Osage" to popis aktorski Meryl Streep i naprawdę porządna rola Julii Roberts. Kłótnia przy rodzinnym stole powinna spodobać się widzom, którzy mogą dostrzec w niej coś z własnego życia. Cóż, przecież to właśnie życie pisze najlepsze scenariusze.

Marcin Zwierzchowski: Genialnie napisany (Pulitzera za nic nie dają), genialnie zagrany film. Streep znowu ma szansę na Oscara, Roberts również dała taki popis, że nie zdziwiłbym się, gdyby zgarnęła statuetkę. Film tak dobry, że gdy pojawiły się napisy, byłem autentycznie zszokowany i zawiedziony faktem, iż to już koniec opowieści o tej szurniętej rodzince.

Adam Siennica: Nie sądziłem, że perypetie tej zwariowanej rodzinki mogą tak wciągnąć i emocjonować. Świetnie zagrany, zmuszający do myślenia, a Meryl Streep jak zawsze kradnąca każdą scenę.

Jędrzej Skrzypczyk: Przede wszystkim to chyba najlepsza rola Cumberbatcha w kinie. Nie wyskakuje na pierwszy plan, krzycząc w duchu "Patrz, to ja, twój Ben!", za to siedzi sobie w cieniu, robiąc swój mały, kameralny performance. Po drugie, to świetnie poprowadzona historia korzystająca ze znanego schematu (kto pamięta film "Peep World" z Michaelem C. Hallem?), ale wykorzystana w stu procentach. Plenery stanu Oklahoma są naprawdę cudne, a muzyka skutecznie budowała klimat - szczególnie obecność Bon Ivera dodawała nutkę magii. Nie uważam jednak, że film jest dość pesymistyczny. Przecież każdy z bohaterów dostaje porządną lekcję życia, a to chyba najlepsze, co mogło ich spotkać w tych okolicznościach.

Czytaj więcej: Recenzja filmu

 

Zniewolony. 12 Years a Slave

Gracja Grzegorczyk: Ja wiem, że wszyscy zachwycają się tym filmem - ta niebotyczna liczba nominacji od każdej możliwej akademii nie może być przypadkowa - ale ja go zupełnie nie kupuję. Podobne odczucia miałam względem filmu "Artysta". Po prostu nie widzę żadnego logicznego uzasadnienia dla egzystencji tego dzieła. McQueen mógł wykorzystać gwiazdorską obsadę do opowiedzenia znacznie ciekawszej, intrygującej historii, a otrzymujemy pretensjonalny, sztampowy aż do bólu produkt nastawiony na zgarnięcie jak największej liczby nagród.

Jędrzej Skrzypczyk: Wiele rzeczy mogło pójść źle. Mogła to być poprawna politycznie laurka, mogła to być ogromna wydmuszka, a co najgorsze - Steve McQueen mógł całkowicie stracić swój styl (co zapowiadały trailery). Na szczęście nic takiego się nie stało. "Zniewolony. 12 Years a Slave" jest filmem znakomitym! Wygląda i brzmi cudownie (mimo tego, że muzykę stanowią ochłapy z "Cienkiej czerwonej linii" i "Incepcji"), jest świetnie zagrany, a - co najważniejsze - intrygujący styl McQueena został zachowany. I mimo tego, że zdecydowanie wolę bardziej kameralne dzieła reżysera (genialny "Wstyd"), to "Zniewolony" spokojnie może powalczyć o Oscara.

Marcin Zwierzchowski: Nie widzę sensu oceniania oryginalności czy sztampowości fabuły, bo historia opowiedziana w "Zniewolonym" wydarzyła się naprawdę, więc narzekanie na nią to tak trochę marudzenie na prozaiczność życia. Niemniej w mojej opinii koloryzować nic nie trzeba było, bo i bez tego jest to jeden z lepszych filmów o niewolnictwie, jakie powstały, i jeden z ciekawszych obrazów roku. Momentami naturalistyczny, pełen niesamowitych scen (powieszenie Solomona), genialnie wyreżyserowany. Tylko faktycznie irytował ciągle wałkowany motyw muzyczny z "Incepcji".

Adam Siennica: Chiwetel Ejiofor w końcu mnie przekonał do siebie jako aktor. Co za rola! Prawie cała historia była opowiedziana w sposób przejmujący i prawdziwy, lecz w tym wszystkim zabrakło mi ciekawszych postaci, które mogły więcej wyciągnąć z tej obsady. Bo tak dostajemy zbyt duże stereotypy: biały "zły" (Fassbender), biały "pół na pół" (Cumberbatch) i biały "dobry" (Pitt). Można było w tym wszystkim dodać trochę głębi, ale mimo tej trochę irytującej mnie wady jest to bez wątpienia jeden z lepszych filmów o takiej tematyce, bo McQueen nie bawi się w polityczną poprawność i historię opowiada bez zabawy w konwenanse.

Czytaj więcej: Recenzja filmu

 

Złodziejka książek

Kasia Koczułap: Dość bolesne przeżycie. Nie, nie dlatego, że film jest aż tak zły, ale dlatego, że jest bardzo rozczarowującą adaptacją książki. Zdaję sobie sprawę, iż wszystkie mędrkujące głowy zaraz się oburzą, bo "Ale jak to! Film się ocenia jako film!". Jasne. To spróbujcie przeczytać książkę, obejrzeć film i uniknąć wszelkich porównań. Niestety film jest pozbawiony czaru i klimatu, fabuła jest bardzo chaotyczna, ma się wrażenie niedokończonych scen, temat został ledwie nadgryziony. Mistrzowska za to jest muzyka oraz zdjęcia. Świetny był także Geoffrey Rush. Dla mnie książka Zusaka jest wyjątkowa, dlatego może nie jestem najlepszą osobą do obiektywnego oceniania i bardzo boleśnie się rozczarowałam. Zaryzykuję jednak stwierdzenie, że osobom, które nie czytały powieści, spodoba się bardziej. Aczkolwiek, tak czy siak, dzieło sztuki to to nie jest.

Adam Siennica: Ja książki nie znałem, ale rozczarowałem się równie bardzo. Film pozbawiony czaru, klimatu i jakichkolwiek emocji. Diabelnie przewidywalne motywy i odtwarzanie oklepanych klisz. Sympatyczna główna bohaterka, dobry Geoffrey Rush i świetna muzyka Johna Williamsa - to prawdopodobnie jedynie zalety tej chaotycznej opowieści, która poległa przez brak reżyserskich umiejętności.

 

American Hustle

Jan Stąpor: Wychodząc z seansu, miałem problem z zaklasyfikowaniem tego, co właśnie zobaczyłem, jednak jestem prawie przekonany, że było to coś dobrego. Jak to u Russela - przede wszystkim błyszczą aktorzy, którzy przesłaniają wszelkie ewentualne wady, chociaż sam nie jestem pewien, czy jakieś tam były.

Oskar Rogalski: Ten film to aktorski majstersztyk. David O. Russel po mistrzowsku poprowadził w nim swoje gwiazdy (szczególnie Adams i Lawrence, które po prostu muszą zgarnąć zasłużone Oscary). To wszystko ze znakomitą historią w tle, która przybliża absurdy społeczno-politycznej sfery w Ameryce post-Watergate. Wcale nie dziwi, że obraz jest oparty na faktach - takie rzeczy tylko w USA. Absolutnie wszystko tu zagrało. Dla mnie najlepszy film roku, co powinno zostać potwierdzone 2 marca.

Marcin Zwierzchowski: Fabuła strasznie chaotyczna, zwłaszcza pod koniec za bardzo przekombinowana, ale ten obraz stoi postaciami i wcielającymi się w nie aktorami, więc się broni. Jennifer Lawrence absolutnie wymiata i życzę jej, żeby zdobyła Oscara, reszta natomiast dostała nominacje i na tym się skończy. Fajna rozrywka, ale na kolana mnie nie powaliła.

Adam Siennica: Mam podobnie jak Marcin. David O. Russell gdzieś pogubił się w tej historii, bo fabuła to wielki chaos, który po drodze traci sens i staje się jedynie pretekstem do kolejnych świetnie zagranych scen. Chwilami miałem wrażenie, że oglądam niespójnie zlepione scenki, w których bryluje obsada, a wszystko inne nie ma znaczenia. Bale, Adams i Lawrence wymiatają. Szkoda, że Cooper przy nich blednie.

Czytaj więcej: Recenzja filmu

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj