Dla fanów Gwiezdnych Wojen liczą się trzy konkretne momenty: Nowa nadzieja  w 1977 roku i początek sagi Skywalkerów; rok 1999, w którym Mroczne widmo rozpoczęło niekończącą się dyskusję poświęconą istotności powstania trylogii prequeli; i wreszcie przejęcie Lucasfilm przez The Walt Disney Company na początku drugiej dekady XXI wieku.  Istnieje jeszcze czwarte gwiezdnowojenne wydarzenie, o którym lwia część fandomu chciałaby zapomnieć. Dawno, dawno temu w odległej galaktyce, a właściwie w grudniu 2015 roku, na ekranach kin zadebiutowało Przebudzenie mocy, przez które dzisiaj zamienię się w adwokata diabła. 
Disney

Pokolenie Z ogląda Gwiezdne Wojny

Choć wskutek maratonów Superkina TVN-u z entuzjazmem obejrzałem trylogię Władcy Pierścieni i pierwsze części Harry’ego Pottera, to Star Wars i ich wszechobecny kult nie były częścią moich dziecięcych filmowych doświadczeń. Przyszedłem na świat w 2001 roku, a więc jestem dumnym przedstawicielem Pokolenia Z (ludzi urodzonych w latach 1995–2012). To oznacza, że kiedy Gwiezdne Wojny debiutowały w latach 70. XX wieku, moi rodzice stresowali się pójściem do szkoły podstawowej. Państwo polskie było jeszcze wtedy Polską Rzeczpospolitą Ludową, a pierwszy polski fast food miał powstać dopiero za niecałe 15 lat. Spóźniłem się również na Mroczne widmo i dyskusje związane z tą premierą. I dlatego też nie zainteresował mnie późniejszy Atak klonów i Zemsta Sithów.  Spotkanie pierwszego stopnia nastąpiło dopiero w 2009 roku, kiedy na Cartoon Network premierę miał serial Gwiezdne Wojny: Wojny klonów. Czy rozumiałem fabułę animacji i jej nawiązania do filmów? Absolutnie nie. Nie wpłynęło to jednak w żaden sposób na moje żywe zainteresowanie tytułową wojną. Wyobrażam sobie, że starsi fani franczyzy oglądając ten serial, mogli być zniesmaczeni postacią Ahsoki. Jak to? Dlaczego Anakin Skywalker miał padawankę, o której nic nie wiemy? Gdzie była podczas trylogii prequeli? Dobrze, że szczęśliwie 9-letnie dziecko nie musiało zadawać takich niewygodnych pytań. Ahsoka Tano była dla mnie fabularnie tak samo naturalną postacią jak Obi-Wan Kenobi czy złowrogi Jabba. Jednak serialowe Wojny klonów oglądane nieregularnie i najczęściej przypadkowo nie zachęciły mnie do nadrobienia galaktycznych zaległości. Zaległości, których na tamten moment nie byłem nawet świadom. Do czasu.

Gwiezdne Wojny - najpotężniejsze postacie

fot. materiały prasowe
+36 więcej

Przebudzenie mocy jako wprowadzenie do Gwiezdnych Wojen

W roku 2012 The Walt Disney Company przejmuje Lucasfilm. Jak to bywa w fandomie Gwiezdnych Wojen, zdania są podzielone. Skutkiem przejęcia franczyzy jest powstanie siódmej części sagi. Przebudzenie mocy ma premierę w 2015 roku, czyli 32 lata później niż Powrót Jedi. Mam wtedy 14 lat i jestem w okresie nastoletniego buntu. Film o kosmicznej rebelii wydaje się idealnym wyborem. Pierwszą część trylogii sequeli oglądam w dzień premiery. Gdy wchodzę do kina: nie znam Hana Solo i Lei Organy, są mi obojętni, a główna fabuła zbudowana wokół poszukiwań jakiegoś Luka Skywalkera wydaje mi się co najmniej przesadzona. Gdy wychodzę: jestem zachwycony uniwersum, które zbudował George Lucas. I zły, bo wiem, że będę musiał czekać całe dwa lata, aż wielki mistrz Jedi Luke Skywalker odbierze swój miecz świetlny od Rey. Przebudzenie mocy było dla mnie pierwszym poważnym spotkaniem z Gwiezdnymi Wojnami. Nie przeszkadzały mi powielone schematy z poprzednich części, bo po prostu nie miałem o nich pojęcia. Zanim poznałem Dartha Vadera, to Kylo Ren pojawił się w mojej świadomości. To BB-8 stał się ulubionym droidem, a nie R2-D2 czy C-3PO. Pierwszy gwiezdnowojenny seans w moim życiu pozostawił mnie z nużącymi pytaniami bez konkretnych odpowiedzi. Już w drodze do domu zacząłem szukać informacji na temat Najwyższego Przywódcy Snoke’a. Internet szybko przekonał mnie, że musi to być Darth Plagueis, o którym Palpatine wspomina w trzeciej części sagi. Nie pozostało mi nic innego, jak w oczekiwaniu na rok 2017 obejrzeć wszystkie poprzednie filmy i połączyć znaczące elementy. Urodzeni w latach 60. mają jedną przewagę. Nie musieli wyszukiwać w sieci frazy: w jakiej kolejności oglądać Gwiezdne Wojny? Zapoznawszy się z radami internetowych specjalistów, seans postanowiłem rozpocząć od trylogii prequeli. Natychmiast przepadłem, a fandom zyskał nowego fana. Pokochałem Haydena Christensena w roli Anakina, urzekły mnie choreografie walk (szczególnie w pierwszych trzech częściach), a pojedynek Obi-Wana i Anakina na planecie Mustafar nadal pozostaje jednym z moich ulubionych. Później dowiedziałem się także o istnieniu nowego kanonu. Wszystkie informacje dotyczące mocy i odległej galaktyki zostały przeze mnie zbadane. Następnie w grudniu 2017 roku premierę miał Ostatni Jedi w reżyserii Riana Johnsona. Ósma część do dziś pozostaje moją ulubioną. Starsi stażem fani narzekali, że Luke Skywalker ich dzieciństwa został wykończony przez okropny scenariusz. Jego charakter określili mianem wypaczonego. Tymczasem ja emocjonalnie niezwiązany z postacią byłem zachwycony jej dramatycznym rozwojem – jakże innym od tego, czego moglibyśmy się spodziewać.
Fot. Materiały prasowe

Jak Skywalker. Odrodzenie niemal rozbiło mój związek z trylogią sequeli

Przebudzenie mocy wprowadziło mnie do świata Gwiezdnych Wojen, jednak to Ostatni Jedi upewnił mnie w gwiezdnowojennej miłości. Oczywiście, że widzę takie mankamenty, jak słabo rozpisane wątki drugoplanowe czy niepotrzebne wprowadzanie nic niewnoszących bohaterów. Zmarnowany potencjał Najwyższego Przywódcy Snoke’a do dziś budzi moją złość. Jednak gdy myślę o Ostatnim Jedi, to zawsze w sposób pozytywny. Droga, którą obrał Rian Johnson, była ryzykowna, ale artystycznie zadowalająca. Zgorzkniały Luke na banicji, dzieci wrażliwe na moc, pojawienie się ducha mocy mistrza Yody i przepiękna solna planeta Crait – to wszystko wciąż żyje w mojej głowie. Nie przeszkadzała mi pretekstowa fabuła Przebudzenia mocy czy demitologizacja postaci Luka, lecz seans Skywalker. Odrodzenie zabolał podwójnie. Jeśli siódma część sagi mnie zaintrygowała, to dziewiąta wręcz przeciwnie. Nie czekałem na powrót Palpatina. Nie jestem wielkim przeciwnikiem fanserwisu, ale produkcja obudziła we mnie potrzebę kwestionowania swojego uwielbienia do trylogii sequeli i modelu produkcyjnego Disneya. Modelu, który dotychczas nie budził mojego sprzeciwu. Jako świeżo upieczony fan nie mogłem wybrać lepszego momentu na zainteresowanie Gwiezdnymi Wojnami niż lata 2015-2019. Poznawanie nowych historii na kinowym ekranie było wielkim przywilejem. Nie miałem żadnych oczekiwań względem Łotra 1. W najlepszym przypadku liczyłem na mądre rozwinięcie kwestii związanych z budową uniwersum. Finalnie obejrzałem kino wojenne najwyższej próby, umiejętnie eksploatujące galaktyczne realia. Nie oszukujmy się... Nawet jeśli Łotr 1. byłby przeciętnym filmem, to finałowa sekwencja z Darthem Vaderem wynagrodziłaby nawet najgorszy seans. Możliwość ujrzenia Dartha Vadera owładniętego furią jest tym, czego potrzebowaliśmy na dużym ekranie. Łotr 1. pozwolił mi uwierzyć, że kolejne opowieści z cyklu Gwiezdne wojny – historie mogą być równie ciekawe. Niestety, moje duże oczekiwania spotkały się z wielkim rozczarowaniem. Nie jestem wrogiem rozszerzania uniwersum i nieoczywistych castingów, ale nie lubię filmów, które równie dobrze mogłyby nie powstać. Han Solo z roku 2018 nie jest filmem złym ani dobrym, po prostu jest i to jego problem. Szkoda tylko Donalda Glovera i jego Lando Calrissiana.
Fot. Disney

Dlaczego trylogia sequeli miała sens?

Disney zdaje się mieć określony model tworzenia treści. Łotr 1., otwierający serie filmowych spin-offów, był sukcesem artystycznym i frekwencyjnym. A Han Solo okazał się porażką zarówno frekwencyjną, jak i artystyczną. Podobnie sytuacja wygląda w przypadku seriali aktorskich Disneya. Mandalorian został dobrze przyjęty przez fanów, ale Księga Boby Fetta i Obi-Wan Kenobi już nie. Pół żartem, pół serio – wygląda to tak, jakby korporacja wiedziała tylko, jak zacząć. W momencie, kiedy pierwszy produkt odniesie sukces, zadowolony zarząd kręci kołem fortuny. Niedługo później wylosowana postać dostaje własną, zazwyczaj dość pretekstową historię. Niemniej to właśnie serialowej ekspansji zawdzięczamy odcinkową Ahsokę. Serial potrzebny i – co najważniejsze – rozwijający uniwersum. Niebojący się przy okazji łamać zasad niegdyś ustalonych przez George'a Lucasa. Model produkcyjny Disneya nie przeszkadza mi, dopóty opowieści przez nich tworzone nie są tylko i wyłącznie tanim fanserwisem. Niestety zdarza się to częściej niż rzadziej. Jednak nie tracę nadziei. Jeśli każde pokolenie ma swoich bohaterów, to moimi są Finn, Poe Dameron i Rey, Rey Skywalker. Nie wstydzę się mówić, że mimo pewnych bolączek trylogii sequeli widzę w niej magię gwiezdnowojenną pierwszych części, której nierzadko się jej odmawia. Żyję w momencie ekspansji świata Star Wars. Świata wciąż żyjącego i każdego dnia zdobywającego nowych entuzjastów mocy. Jest mi z tym dobrze.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj