A jeśli szukacie tekstu naprawdę dotyczącego Świąt to tę funkcję spełnia dziś u nas gościnny felieton zaprzyjaźnionego pisarza i popkulturoentuzjasty - Jakuba Ćwieka. Przeczytajcie:
Można chyba zaryzykować stwierdzenie, że ostatnie, co obchodzi popkulturę w okresie okołoświątecznym, to... narodzenie Jezusa. Uważam, że to dość wymowne, a na swój sposób nawet symboliczne. Oto mocny, dominujący w swoim czasie kult, jak inne podobne kulty przed nim, usiłował "odnaleźć i w ciemności związać" wszystkie rytuały związane z czasem, który dziś nazywamy Świętami Bożego Narodzenia. W myśl zasady, że nieważne co, byle głośno i pod naszym szyldem, dopisano do narracji i niepasującą do historii zimę, i obwieszone ozdobami drzewko życia, mówiące zwierzęta, mędrców ze wschodu i tak dalej i tak dalej. Każdy z elementów działających sobie niezależnie gdzieś tam, w jakiejś kulturze, tu został wpleciony w nadrzędną fabułę. Bez ładu i składu, ale efektownie. Coś jak kino Roland Emmerich.
Popkultura jednak nie lubi jak się ją zawłaszcza. Wyrażając wolę ludu, bardzo przecież zróżnicowanego, nie lubi chodzić na sznurku konkretnego środowiska. I choć bawi ją swoisty eklektyzm, kiedy tylko może, usuwa znacznik "zaborcy". Tak właśnie stało się ze świętami.
Oto bowiem, wbrew sporom, wbrew często naszym fejsbukowym tablicom, Święta są nasze wspólne. Różnicowanie ich na pobliską czasowo Chanukę, Szczodre Gody czy inne wydarzenia ważne dla innych kultur, mają znaczenie dla ludzi przykładających wagę do spraw wiary. Dla, myślę, coraz większej ilości ludzi na całym świecie, Święta to już zbiór własnych, w jakiś sposób magicznych wydarzeń, niemających jednak nic wspólnego z cudami (choć wciąż błędnie używamy tej nazwy w odniesieniu do spełnionych w tym okresie życzeń).
Świętami niepodzielnie króluje Święty Mikołaj. Postać, która, choć według Katolików wywodzi się od biskupa z Miry, obecnie ma od niego wyłącznie imię. Cała reszta to rubaszny, przaśny patchwork dziesiątek wierzeń, kultów, baśni i wyobrażeń, gdzie jest miejsce i dla greckiego Dionizosa, i dla celtyckiego Dagdy z jego kociołkiem, i dla wielu, wielu innych. Wszystko natomiast, jak pisał kiedyś Terry Pratchett, sprowadza się do krwi na śniegu, do daru życia i śmierci, do czerwieni i bieli. Uciekamy od śmierci w radość, obfitość, rodzinne szczęście. Od chłodu śniegu w gorąc krwi. Od zimnej, bladej bieli, w żar czerwieni. Ot i tyle zostało z głównych przekazów.
Każdy, kto dziś śledzi social media, widzi wyraźniej niż wcześniej, że kultura masowa ma ogromną skłonność do uproszczeń i skrótów. Najlepsza opowieść to taka, która nie potrzebuje głębokich wprowadzeń, która odwołuje się do powszechnej wiedzy i, nie komplikując specjalnie, daje nam krótką, zwartą, konsekwentną (lub zwyczajnie wyłączającą myślenie) wizję. Coca-cola wygrywała z Pepsi w świątecznym okresie, bo stawiała na obrazek znany - czerwień i biel, rodzina, rubaszny Mikołaj, magia świąt. Pepsi chciała zwariowanych reniferów na deskach i Świętego w niebieskim wdzianku na imprezie bez śniegu. I o ile ta druga wizja to próba dość odważna, to jednak za daleka. Bo choć ze świąt wykluczyliśmy Jezusa i jego narodziny, to jednak mimo wszystko w tym co sobie wypracowaliśmy, jesteśmy świątecznymi konserwatystami. Możemy odrzucić boskość dziecięcia, Maryjkę, aniołki i klękające bydlęta - jako dodatek, nie zaś fundament - ale nie odrzucimy czerwieni, rodzinności i wyżerki.
Osobiście uważam jednak, że takie podejście trochę odbiera świętom ich pierwotny sens. Skupieni wyłącznie na okazji do rodzinnych spotkań zapominamy, że to jednak jest święto zbawiciela. Że powinniśmy je obchodzić, bo mowa o gościu, który widzi, że dzieje się źle i postanawia pomóc. Czasem w małej skali, czasem w większej. To nieodmiennie powinien być dzień, w którym świętujemy symboliczne narodziny wszystkich zbawicieli popkultury. A, że tradycja lubi prostą symbolikę, a zbiór zbawicieli w popie duży, możemy się ograniczyć do tych z inicjałami JC, których jest przecież niemało. John Connor z Terminatorów, John Coffey z The Green Mile, wielki Arnie jako Jericho Cane z I stanie się koniec. Na upartego, moglibyśmy nawet powiedzieć, że dobry, poczciwy John McClane ze Die Hard, gdy pominąć przedrostek (Mc to skrót od gaelickiego Syn) łapie się do tej grupy. W tym zbiorze jak najbardziej widzę i miejsce dla Jezusa Chrystusa. Zdecydowanie nie należy go wykluczać bo ma on też swoje, czasem naprawdę fajne, historie. Zresztą, jak to w popie, zależy, kto je opowiada. Baranek Christophera Moore'a to absolutny majstersztyk...
Zmierzam do tego, że wszystkie ważne i popkulturowe rzeczy, gdy je obrać z otoczki, z mchu, którym obrosły, mówią nam o czymś uniwersalnym, ważnym dla nas wszystkich. O naszych lękach i pragnieniach. O powinnościach. O nadziejach.
Święta Bożego Narodzenia są w zimie (wbrew historycznym sugestiom) także dlatego właśnie. Bo nieważne którego zbawiciela sobie wybierzecie - może nawet nie mieć inicjałów JC, proszę bardzo - zbieramy się rodzinnie, jesteśmy szczęśliwi, bo świętujemy coś ważnego. Oto pośród zimy, w chłodzie i szarościach rodzi się... ktoś, kto, gdy trzeba, robi dobre rzeczy. Być może w nas? Wszak popkultura zawsze jest o nas samych.
A dobroć w człowieku i nadzieja na przyszłość, to zawsze coś, co świętować warto. Czego z tej właśnie okazji wszystkim życzę.