Lubimy Wam opowiadać o tym, jak wygląda nasza praca, gdy gdzieś jedziemy. Dziś zdradzę Wam historię o tym, jak na zaproszenie Polsat Viasat History ruszyłem na wyprawę i jak to zostałem porwany przez plemię Galindów.
Dawno, dawno temu... chwila, to nie ta bajka. Marzec, ładny poranek i wspólna wyprawa do grodu Galindów na Mazurach, gdzie Viasat History chciał promować swoją ramówkę na czele z nowym tytułem 1066: A Year to Conquer England. Zapowiadało się na zwyczajny press trip, z chwilowym odcięciem od cywilizacji. Nie taki był jednak nikczemny plan pań z Viasat History.
Gdy dojeżdżaliśmy do grodu, napadli na nas dzicy Galindowie. Włócznie, pochodnie, bębny i krzyki. Okazało się, że zostałem porwany razem z innymi dziennikarzami! Niewiasty miały w tym miejscu najłatwiej, bo mogły usiąść na powozie, gdzie spokojnie dojadą do celu podróży. Rośli panowie robili za wierzchowce ku uciesze wszystkich osób. A ja? Wódz Galindów dostrzegł we mnie wojownika z północy, więc na wszelki razem z pozostałymi niewolnikami szedłem z tyłu. Cóż... wygląda na to, że broda działa wizerunkowo jak trzeba. Czułem się jak Ragnar z pierwszych sezonów Wikingów.
Wódz okazał się sympatycznym gawędziarzem, który rzucał historiami i ciekawostkami jak z rękawa. Nie chcę oceniać, ile z jego opowieści jest zgodne z prawdziwą historią Galindów, ale zaciekawił mnie różnymi klimatycznymi szczegółami. Zanim jednak doszliśmy do celu podróży, trzeba było złożyć ofiarę tutejszym bożkom. Padło na... Olgę pracującą dla firmy PR-owej zajmującej się obsługą Polsat Viasat History. Był stos, panowie nadal robili za konie, a wódz nawet chętnie dawał paniom potrzymać swoją maczugę. Mówię o broni, bez skojarzeń. Co tu dużo mówić? Niby porwano mnie, ale śmiechu było co nie miara.
Jako że byliśmy wzięci w niewolę, nie oznacza to, że nie zostaliśmy nakarmieni. Posiłek godny i smaczny przyszedł niebawem, a potem znów zostaliśmy zabrani na powietrze, gdzie zgotowano nam atrakcje godne Galindów. To był ten moment, gdzie znów byłem Ragnarem! Siekałem toporem, wymachiwałem mieczem i rzucałem włóczniami na wielkie odległości niecałego metra. Mam krzepę, prawda?! To był ten moment, który przypomina mi takiego mema związanego z różnymi czynnościami. Kojarzycie rzecz, w której są zdjęcia i opisy w stylu: "Jak ja siebie widzę robiącego daną czynność" i "Jak mnie postrzegają wówczas inni". Ja siebie wyobrażałem jako dzielnego wikinga w stylu Ragnara, na widok którego wzdychają niewiasty. Wy zobaczcie sami, jak wymachiwałem mieczem, by ciąć gałązkę! Dla formalności, przeciąłem ją!
Na końcu aktywności przyszedł czas na łuk. Nigdy nie strzelałem, ale jak to mówią... oglądasz seriale, umiesz wszystko. Zatem od razu przypomniałem sobie odcinki Arrow i wystrzeliłem pierwszą strzałę. Leciała, leciała i poleciała z trzy metry na lewo od tarczy i z osiem metrów za nią i uderzyła w drzewo. Oczywiście w nie celowałem! W końcu już zdecydowałem, że czas trafić w tę tarczę. Wiecie, tak dla formalności.
Jedną z przygotowanych dla nas atrakcji była też tzw. Galindówka, czyli takie zabawy na scenie, które można porównać do grania w RPG z mistrzem gry w osobie wodza, który oznajmiał rozwój historii. Każdy z nas miał swoją rolę do odegrania. Nawet kostiumy nam dali! Z jakichś przyczyn mi trafiła się rola... kobiety lekkich obyczajów o imieniu Conchita. Zresztą sami zobaczcie, jak wyglądam, gdy robię z siebie głupka:
Część czysto dziennikarska odbyła się w trakcie dnia w jednej sal. Tam też Ola z Viasat History opowiadała o kanałach, ramówce, propozycjach programowych i tak dalej. Nie powiem, wszystko brzmi interesująco, a oferta wygląda ciekawie dla wielbicieli tego typu programów (natura, historia). Puszczono nam również pierwszy odcinek serialu dokumentalnego 1066: A Year to Conquer England. Rzecz wciągająca, o czym pisałem swego czasu w recenzji.
Dzień zakończył się biesiadą pełną rozmaitych potraw, na którą musieliśmy się przebrać w odpowiednio przygotowane szaty. Atmosfera stworzona przez panie z Viasat History to coś, co sprawia, że takie wyjazdy są miłe, sympatyczne i godne zapamiętania. Niby czysto dziennikarskiej pracy na takim press tripie nie ma dużo, bo jak widzicie, więcej atrakcji jest jednak trochę obok tego wszystkiego. Chodzi o to, jak można w prosty sposób stworzyć klimat pasujących do oferty stacji telewizyjnej z nazwą History. Gród w klimacie plemienia Galindów, atrakcje związane z używaniem broni, biesiady w pomieszczeniu wyglądające jak wnętrze jaskini i muzyka nie wybijająca z iluzji. W pewnym sensie taki press trip to chwilowy powrót do przyszłości. Czasem nasze wyjazdy są po prostu takie, bez większych wrażeń czysto filmowych, ale w atmosferze i z klimatem, o którym warto Wam opowiedzieć.