Oczywiście nie każde przywołanie czasów minionych jest wyrazem retromanii, bo nie zawsze przeszłość jest waloryzowana dodatnio i przefiltrowana przez nostalgiczne spojrzenie twórców. Osadzenie akcji w dawniejszym czasie nie musi też oznaczać – odwrotnie – demitologizacji danego okresu czy prób rozliczenia się z bolesną przeszłością. Retro-stylizacja może sytuować się gdzieś pośrodku między miłością a nienawiścią do tego, co minęło, i interpretować przeszłość przy użyciu innych, nie tak radykalnych (jak uwznioślenie lub dewaloryzacja) metod. Zestaw filmów wyróżnionych przez Akademię Filmową nominacjami w tym roku ukazuje całe spektrum możliwości eksploatowania tematu pod nazwą "przeszłość" – na bardzo wielu poziomach i w bardzo różny sposób. Tak duża reprezentacja obrazów (wśród ogółu walczących o najwyższą nagrodę), które się tego podejmują, wydaje się też być znakiem czasów w Hollywood – czasów uciekających od teraźniejszości.
Na początek trzy odsłony retromanii: Witaj w klubie Jean-Marca Vallée, American Hustle Davida O. Russela i Ona Spike’a Jonze’a. Pierwszy z nich przenosi nas do ultrakonserwatywnego Dallas za rządów Ronalda Reagana. Jest rok 1985; Ron Woodroof – homofob i prostak noszący się jak kowboj i ujeżdżający byki – dowiaduje się, że jest chory na AIDS. Film jest zapisem jego walki z niekompetencją i cynizmem przedstawicieli służby zdrowia i skrajnie merkantylnymi działaniami firm farmaceutycznych. Jest historią obrotnego Teksańczyka, który, niczym bohater filmów tworzących nurt reaganomatografii w kinie lat 80., bierze sprawy w swoje ręce i dla ratowania siebie oraz innych występuje przeciw systemowi. Podczas swojej batalii dojrzeje do wewnętrznej przemiany i zmieni stosunek do mniejszości seksualnych, ale pozostanie do końca tradycjonalistą z niewyparzoną gębą. Tutaj retromania realizuje się przede wszystkim w konstrukcji głównego bohatera – prawie-kowboja podejmującego głównie samotną walkę, wnoszącego w opowieść zestaw konserwatywnych wartości, jednak wciąż rozbijanych zachowaniami kontestacyjnymi.
Z American Hustle sprawa przedstawia się inaczej i o wiele prościej – o nostalgicznym charakterze przedstawianej przeszłości decyduje po prostu sposób jej materializacji na ekranie. Zachwycająca inscenizacja, czyli: dopracowane w każdym szczególe wnętrza i kostiumy, kolorystyka z przewagą ciepłych brązów i żółci, doskonale przemyślana oprawa muzyczna, charakteryzacja aktorów i wreszcie wszystkie ikonograficzne emblematy kojarzone z latami 70. składają się na wizualny hołd złożony temu okresowi. Efektowna dramaturgicznie, pełna sensacyjnych fajerwerków historia pary oszustów schodzi na dalszy plan w starciu z wizualną siłą filmu. Nagromadzenie elementów inscenizacyjnych charakterystycznych dla czasów disco i prezydentury Jimmy’ego Cartera wywołuje u widza silną nostalgię, szczególnie że ukazywany okres historii Stanów to nie "czyste" lata 70. Czar retro działa tu tak mocno dzięki lekkiemu przestylizowaniu, wyjściu poza granice prostego mimetyzmu. Pamięć minionych czasów została przefiltrowana przez współczesną wrażliwość postmodernistyczną, co dało zjawiskowy efekt.
Natomiast Spike Jonze bardzo pomysłowo przemyca retromanię w futurystycznym entourage’u. W bliżej nieokreślonej przyszłości w filmie Ona sympatyczny i bardzo nieszczęśliwy mieszkaniec metropolii zakochuje się w zaawansowanym systemie operacyjnym przemawiającym do niego kobiecym głosem. W przestrzeniach augmentowanych – łączących fizyczny wymiar świata i obszary wirtualne – poznajemy Theodora, który zarabia, prowadząc korespondencje między bliskimi sobie ludźmi (bo oni nie mają na to czasu), wieczory spędza na przechodzeniu kolejnych etapów ulubionej gry i przyjaźni się z sąsiadką tworzącą nowoczesną wersję "Simsów". Ale na tę opowieść, wyrażającą bardzo współczesne lęki, zostają nałożone retro-filtry - dosłownie i w przenośni. Wszystkie wnętrza (biuro, mieszkanie, nawet klatka schodowa czy winda) są stylizowane na późne lata 60. poprzez kolorystykę (dominanta brązów i odcieni czerwieni), kształty detali architektonicznych czy wzory na obiciach mebli i tapetach. Tak samo rzecz ma się ze strojami bohaterów (np. swetry Theodora) i ich wyglądem w ogóle (bujne wąsy bohatera i "artystyczny nieład" na głowie jego przyjaciółki). Nic tu nie przypomina znanych z innych dzieł miast przyszłości, a nieco "instagramowa" maniera operatorska (miękkie kontury, rozmyte elementy w kadrze, efekty świetlne) potęguje wrażenie obcowania raczej z wizją przeszłości niż przyszłości. I to właśnie elementy wizualne w tej stylistyce przywołują świat dawnych wartości, już nieco archaicznych potrzeb i retro-wrażliwości, którą posiada bohater.
Tyle jeśli chodzi o retromanię. Wilk z Wall Street – ekranizacja wspomnień maklera, który zbił majątek w czasie załamania rynku finansowego – to już nie stylizacja, nie bohater w typie kontrkulturowego Rambo ani nie tęsknota za światem minionych ideałów. To przeszłość rekonstruowana, nie uwodząca widza nastrojowym światłem czy ciepłymi kolorami scen, nie oferująca nostalgicznej wizji dawnych czasów. Jednocześnie to uniwersalna opowieść o ludziach, dla których złoto stało się Bogiem, a kategoria hedonizmu - jedyną wartościową perspektywą egzystencjalną. Jednak poza tym wszystkim dzieło Martina Scorsese jest nową i dość odważną (ze względu na kontrkulturowy ładunek) realizacją starego, dobrego american dream: mitu, na którym wychowały się pokolenia Amerykanów. Nie ma nic bardziej godnego uznania niż jednostka, która dzięki zaradności, wierze we własne siły oraz mozolnej pracy wspina się po drabinie społecznej i osiąga sukces. Tylko że w opowieści o Jordanie Belforcie jest bardzo dużo sukcesu, a bardzo mało pracy. Twórcy oferują nam wersję mitu, w której gwarancją powodzenia jest cynizm, amoralność i podążanie ścieżką kłamstwa. Na dodatek na końcu tej drogi kara jest śmiesznie mała, odkupienie win - wątpliwe, a morał - żaden.
Filmem, który cofa się najdalej w przeszłość, jest oczywiście Zniewolony Steve’a McQueena. Historia Solomona Northupa – muzyka, który na ponad dekadę stał się niewolnikiem – przenosi nas do połowy XIX w., do Ameryki podzielonej na tę, w której różnice w kolorze skóry nie miały znaczenia, oraz tę, w której dzieliły one ludzi na kastę panów i niewolników. To przeszłość bolesna, haniebna i wstydliwa. Reżyser sprawiedliwie portretuje różne postawy mieszkańców Południa wobec niewolnictwa oraz budzących wstręt i grozę praktyk plantatorów. Ci ostatni natomiast nie są przedstawiani tylko jako zdeprawowani sadyści – są też tacy jak Ford, którzy nie czerpią żadnej przyjemności z traktowania niewolników jak zwierzęta. Co nie znaczy jednak, że ich relacje z siłą roboczą wyglądają tak, jak z innymi ludźmi. Nie, nawet ci najmilsi i najwrażliwsi nie widzą w murzynach ludzi - i w tym aspekcie historii McQueen jest również sprawiedliwy. Przeszłość w "Zniewolonym" wymaga jednoznacznego potępienia, domaga się ukarania winnych i zadośćuczynienia ofiarom. Ale jest to przeszłość złożona, w której ofiary są niezaprzeczalnie ofiarami, ale wskazanie oprawców może nie być zawsze takie proste.
Równie złożona, choć w zupełnie inny sposób i w wymiarze historii prywatnej, a nie narodowej, okazuje się przeszłość w skromnej Nebrasce Alexandra Payne’a. To wzorcowe kino drogi - reżyser snuje opowieść o nieco dziwnej rodzinie Grantów, których część poznajemy w Montanie, a część w Nebrasce. Pokonywana przez bohaterów droga jest oczywiście drogą w sensie fizycznym oraz podróżą w głąb siebie i swoich relacji z bliskimi, która zaowocuje samopoznaniem i zrozumieniem innych. Ale jest też wyprawą w przeszłość. Główny bohater dzięki spotkaniu z ludźmi od lat niewidzianymi i tymi wcześniej nieznanymi, dzięki rozmowom i opowieściom, którymi oni się z nim podzielą, oraz dzięki odwiedzeniu miejsc ważnych dla członków rodziny dowie się wiele o swoich rodzicach, o tym, jak kształtowały się ich wzajemne relacje, i o swoim do nich stosunku. Temat przeszłości zostaje wprowadzony również na innym poziomie. Przemierzane przez bohaterów jarmuschowskie przestrzenie sprawiają wrażenie zatopionych w czasie, trwających w wiecznym "teraz". Miasteczka są wszędzie takie same, wyglądają tak jak trzydzieści i pięćdziesiąt lat temu (dom Hawthornów jest niczym z pocztówki z lat 30.). Pola ciągnące się wzdłuż dróg i przydrożne bary są identyczne w obu stanach. Ludzie zaś – ujęci w spowolnionym rytmie życia, zastygli w marazmie – w niekończącej się monotonii swoich zajęć są jak ich rodzice i dziadkowie. Przeszłość w Nebrasce ma wiele poziomów, ale pod koniec seansu okazuje się też mieć wiele odcieni emocji.
Inaczej jest w Tajemnicy Filomeny Stephena Frearsa – tu miniony okres, a dokładnie to, co spotkało wtedy bohaterkę, jest waloryzowane całkowicie negatywnie. Młoda Filomena spędziła kilka chwil rozkoszy z chłopakiem poznanym na jarmarku, a teraz, będąc pięćdziesiąt lat starsza, chce odnaleźć owoc swojego grzechu. Grzechu, którego ceną było wyrzeczenie się jej przez rodzinę, potem lata ciężkiej pracy w klasztorze, a wreszcie – odebranie synka. Przeszłość powraca w wizualizacjach wspomnień kobiety, jest wskrzeszana w opowieściach kilku osób, zostaje wreszcie ewokowana dzięki zdjęciom i domowym filmom. Różne media i wspomnienia różnych osób umożliwią zbudowanie obrazu syna Filomeny i dotarcie do prawdy: o tym, kim był; co wydarzyło się na początku tej historii, kiedy bohaterka po raz ostatni go widziała, i co działo się później, przez te pięćdziesiąt lat, które ich rozdzieliły. Oczywiście przeszłości nie da się ani wymazać, ani wskrzesić, straconego czasu nie uda się nigdy odzyskać, a to, co w nim odeszło – odeszło na zawsze. Ale z przeszłością można się pogodzić: z wydarzeniami, które ją wypełniły, z naszymi własnymi wyborami, które ją zdeterminowały, i z decyzjami innych ludzi, które nieodwołalnie zmieniły nasze życie. A przede wszystkim - przeszłość można i trzeba poznać.
Ostatnia w tym zestawieniu jest Grawitacja. Rozgrywający się prawie wyłącznie w przestrzeni kosmicznej, w której powracające nieubłaganie co dziewięćdziesiąt minut resztki zestrzelonego satelity uniemożliwiają bohaterce powrót na Ziemię, obraz Alfonso Cuaróna tylko pozornie nie pasuje do poprzednich tytułów. Ten oryginalny dramat egzystencjalny porusza temat przeszłości, tyle że w innym zupełnie aspekcie niż opisane powyżej. Przeszłość jest u reżysera z jednej strony okresem najdawniejszym, praczasem związanym z pochodzeniem człowieka i Ziemi; z drugiej – wiąże się z tematem narodzin i kwestiami rodzicielstwa. Główna bohaterka jest matką, która w swej podróży przez ciemny, martwy przestwór albo narodzi się na nowo, albo zginie – trzeciej możliwości nie ma. Na poziomie wizualnym nośnikami tego tematu są obrazy kojarzące się z porodem i opuszczaniem łona: wychodzenie z ciemności ku światłu, przepływanie przez tunele, sen skojarzony ze śmiercią czy gwałtowne przebudzenie. Zaś kwestia przeszłości, powiązana z powstaniem życia w ogóle oraz antropogenezą, na poziomie symbolicznym zostaje zaakcentowana w scenach końcowych. Najpierw wydobycie się bohaterki z ciemności i ognia, w strachu i bólu, i wejście w jasność; potem zaś wynurzenie się z wody (wśród najpierwotniejszych form życia) i stawanie z trudem na drżących nogach. W tym kontekście decyzja twórców o umiejscowieniu finalnych scen w jeziorze – bardziej zielonym i niekojarzonym z ciemnymi, zimnymi głębinami, jak ocean – staje się całkowicie klarowna.
I wreszcie Kapitan Phillips, który już nie pozornie (jak Grawitacja), ale jak najbardziej faktycznie nie pasuje do tego zbioru. Obraz Paula Greengrassa z przeszłością – na żadnym poziomie i w żaden sposób – nie ma nic wspólnego. Cóż, musi więc być wyjątkiem potwierdzającym regułę.