To znaczy nie do końca. Nie da się zaprzeczyć, że Game of Thrones zmieniła telewizję. Wielomilionowy budżet, epickość historii, słusznie przypięta łatka „Władcy Pierścieni małego ekranu” czy w końcu osławiony wysoki wskaźnik śmiertelności bohaterów - tego jeszcze w telewizji nie było. Przynajmniej nie w tak dużym stopniu. Gra o tron to na papierze fenomen popkultury idealny. Z łatwością zrzesza internetowych cyników na pokaz, jak i wiecznie nienasyconą nerdowską gawiedź, która - nie ukrywajmy - powoli staje się większością społeczeństwa. Jednak pod idealną powłoką czai się gęsta zgnilizna. W tym tekście spróbuje udowodnić, dlaczego według mnie hit stacji HBO jest klasycznym kolosem na glinianych nogach. Do opisania fenomenu Gry o tron można by użyć trzech fabularnych punktów serialu. Pierwszy z nich to śmierć Neda Starka, drugi to Red Wedding, a trzeci to śmierć (?) Jona Snowa. Te punkty definiują nie tylko falę zainteresowania produkcją, ale także mój własny stosunek do produkcji opartej na książkach George’a R.R. Martina, więc poświęcę im trochę miejsca i je opiszę. Pamiętam jaki szok wywołała we mnie śmierć Neda Starka. Oczywiście nie znałem wtedy książkowego pierwowzoru. Do tego momentu traktowałem Grę o tron przede wszystkim jako wystawny, całkiem nieźle napisany serial z dobrze zarysowanymi konfliktami. Pamiętam, że oglądając dziewiąty odcinek, myślałem sobie: „OK, zaraz ktoś przerwie tę egzekucję, przecież to główny bohater”. A tu zonk. Zaskoczenie tak mocne, że siedziałem w fotelu dobre dziesięć minut po zakończeniu emisji. Już wtedy wiedziałem, że Gra o tron to może nie być dobry serial, ale na pewno… inny. No url To nie tak, że ze mnie miękki chłopak. Jako wierny fan Rodziny Soprano, Prawa ulicy i Zagubionych byłem przyzwyczajony, do kasacji moich ulubionych bohaterów. Czasem nawet w stopniu masowym. Ale tutaj miałem coś innego przed sobą - nie tyle śmierć protagonisty, co wywrócenie do góry nogami pewnego mitu popkultury. Opowieści o smokach i rycerzach (tak, wiem, że upraszczam) stały się naprawdę groźne. I owszem, to już zagościło na kartach powieści, ale niezwykle skomplikowaną operacją było przeniesienie tego typu zagrania z powodzeniem na szklane ekrany. Twórcom serialu udało się to doskonale. Wtedy też Game of Thrones zdobyła rozgłos. Seria stała się czymś więcej niż mokrym snem fanów fantasy. Krytycy zaczęli patrzeć na serial stacji HBO trochę poważniej, a my, ludzie niezaznajomieni z dziełami Martina, zaczęliśmy zapamiętywać imiona i kto z kim trzyma sztamę, a kto ma kosę w Westeros. Już wtedy widać było pewne wady serialu, takie jak zbyt toporne aktorstwo, kiepska charakterystyka postaci, przestoje, nudy, ale odcięta głowa Neda Starka (jakaż to ironia, że w tę postać wcielił się (nie)śmiertelny Sean Bean!) kupiła nas wszystkich. Sezon drugi zebrał sporo krytyki. Ja go kupiłem. Nie przeszkadzały mi małe odstępstwa od oryginału, ponieważ najzwyczajniej w świecie go wtedy jeszcze nie znałem. Jak dla mnie sezon ten był dobrym przykładem rozwoju charakterów postaci. Kogo polubiłem, tego po tym sezonie lubiłem jeszcze bardziej - i analogicznie było z postaciami nie wzbudzającymi mojej sympatii. Wszystko było więc jak należy. Bitwę nad Czarnym Nurtem kupiłem bez pytania i do dzisiaj uważam, że to jedna z najlepszych godzin w serialu. No i nadszedł trzeci sezon. Bomba z opóźnionym zapłonem. Ten rodzaj sezonu, których chwyta widza za włosy i wali głową o podłogę. Na tym etapie już nie było mowy o uniknięciu spoilerów z powieści. Całkiem sobie zabawy nie popsułem, ponieważ znałem tylko pojęcie Red Wedding. W sensie wiedziałem, że to kluczowe wydarzenie, wiedziałem, w którym odcinku się to wydarzy, wiedziałem, że ktoś zginie, ale nie wiedziałem, że trzęsienie będzie tak mocne i dotkliwe. No url Krwawe Gody wyniosły Grę o tron na ołtarze. Internetowe reakcje, memy, gify... To był ten moment, kiedy serial złamał magiczną polską barierę popkulturową – zaistniał w świadomości masowego widza. Można by policzyć na palcach jednej ręki seriale, którym w XXI wieku udała się ta sztuczka: Zagubieni, Rodzina Soprano, Skazany na śmierć, Herosi, House of Cards. Breaking Bad otarło się magicznie o tę barierę, ale jej ostatecznie nie przekroczyło. Grę o tron po trzecim sezonie oglądali wszyscy. Nie oglądałeś? No to nie rozumiałeś połowy internetu w tamtych czasach. Praktycznie w każdych dyskusjach na temat telewizji rzucało się temat hitu HBO. Książki zaczęły się jeszcze lepiej sprzedawać, a my w końcu wiedzieliśmy, z czym mamy do czynienia. Zresztą koronnym argumentem niech będzie fakt, iż Gra o tron zaistniała nawet w dyskusjach akademickich - jako jeden z dwóch seriali tej dekady był przywoływany przez wykładowców. Drugim było House of Cards (trochę mnie przeraża fakt, że „na studiach” wykładowcy mówią o serialu stacji Netflix w kategoriach politycznego realizmu).
Strony:
  • 1 (current)
  • 2
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj