Sezon czwarty był zdecydowanie najlepszym. Trochę prostacko zbudowanym (Dinklage i Pascal ciągnęli to mocno do przodu), ale najlepiej zgranym i najbardziej wyrównanym. Wtedy w każdy poniedziałek rano dyskutowało się o Grze o tron, a liczba memów na temat każdego odcinka przekraczała szeroko pojętą normę. Wtedy żaden inny serial nie istniał, a produkcja ta oficjalnie stała się najbardziej oglądanym serialem HBO w historii stacji, choć przy końcówce czwartego sezon można było zacząć odczuwać podskórne zmęczenie. Przynajmniej w moim wypadku. Zaczęły mnie już powoli nudzić śmierci postaci, które były mi obojętne, a serial zaczął „opóźniać” fabułę. Czwarty sezon jednak powoli rodzące się wady świetnie zakrył, więc było OK. No i wszystko wzięło w łeb. Nigdy nie widziałem serialu, który w dziesięciu odcinkach wyczerpałby swoją formułę, odsłonił wszelkie swoje wady, a na dodatek służył jako autoparodia. Sezon piąty skupił się na czymś, co akurat najmniej wychodzi scenarzystom, czyli na postaciach. W końcu jakość zmian względem oryginału, wprowadzonych przez Benioffa i Weissa, była widoczna gołym okiem, no i nie była ona najlepsza. Wtedy w końcu też zrozumiałem „książkowych krzykaczy”, którzy każde odstępstwo od pierwowzoru szeroko komentowali. Z perspektywy czasu uważam, że mieli rację. Teraz jesteśmy świadkami telenoweli, która ciągnie się już prawie cały rok. Czy Jon Snow zginął, czy przeżył? Uważam to za zagranie chamskie. Rozumiem prawa marketingu i tak dalej, ale dla mnie to jest po prostu strzał w stopę. Gra o tron udowadnia, że nie ma już nic lepszego widzowi do zaoferowania, tylko właśnie tematy „okołośmierciowe”. No url Należałoby się zastanowić, czy serial nie był od początku czymś na kształt torture porn ze słabymi bohaterami, na które daliśmy się złapać. Pomimo liberalnej telewizji nikt, nawet w HBO, z taką lekkością nie pokazywał przemocy i seksu. Zawsze uważałem, że ojcem serialu Benioffa i Weissa był skasowany przedwcześnie Rzym. Serial Johna Milusa również nie przebierał w środkach typowo graficznych, ale miał wartościową historię i do dzisiaj opłakiwana jest jego przedwczesna kasacja. Przeniesienie literatury George'a R.R. Martina na szklany ekran było zadaniem z gatunku niewykonalnych. Kiedy w końcu nadrobiłem książki, jeszcze bardziej sobie zdałem z tego sprawę. Martin jest w czołówce współczesnych pisarzy, jeżeli chodzi o operowanie napięciem. Jego książki się połyka. Tam charakterystyka postaci, którą można streścić w kilku zdaniach, nie była problemem. Kartki się przerzucało, bo chciało się pływać w tym klimacie, oddychać nim. W formie serialu trudne to było do odwzorowania. Bogowie telewizji oddali ten projekt w ręce, które po kilku fak-apach (szefostwo stacji odrzuciło pomysł emitowania Mad Men) w końcu miało w rękach żyłę złota, która należało tylko odpowiednio oszlifować, jednak zamknięcie Pieśni lodu i ognia w klasycznej konwencji sezonowej wymagało odpowiednich ludzi. No i tutaj właśnie tkwi główny problem serialu. David Benioff i D.B. Weiss już od początku wydawali się dosyć ryzykownym typem na poprowadzenie projektu takiej skali. Namaszczeni przez samego Martina, już od początku mieli problemy z serialem. Jeszcze przed kręceniem pilota cała dekoracja warta kilka milionów osunęła się do morza. Włodarze stacji HBO chcieli wtedy wrzucić cały projekt do kosza, twórcy jednak wybłagali drugą szansę. Benioffowi i Weissowi znakomita znajomość oryginału plus totalna wolność stacji HBO wystarczyły, aby rozkręcić fenomen popkultury, lecz spotkał ich nieoczekiwany problem: coraz większa liczba ludzi sięgających po książkowy oryginał. David i D.B. zaczęli tracić swoją kartę przetargową – suspens. Coraz więcej ludzi wiedziało, czego możemy się spodziewać po hicie HBO, więc zmiany w fabule musiały nastać. Nie będę ich tutaj komentował, bo musielibyśmy wydłużyć ten tekst o następne kilka dobrych stron. Szkoda tylko, że twórcy myśleli, iż zmiany względem oryginału zapewnią Grze o tron świeżość na wiele sezonów. No url Zawsze uważałem, że każdy fenomen musi trafić na swój czas. Nie inaczej jest w tym wypadku. Mylą się ci, którzy mówią, że House of Cards jest serialem internetu. Nie, to Gra o tron nim jest. Wspomniane memy to tylko wierzchołek góry lodowej. Kiedy instagram Sophie Turner zaczyna żyć własnym „pozawesterosowym” życiem , to możemy już mówić o rewolucji. A jak to wygląda z punktu opowiadania historii? Jak już wspomniałem, filmowi puryści nie doszukają się w Grze o tron skomplikowanych portretów postaci czy też psychologicznie uwarunkowanej fabuły. Ale po co nam to? Albo może inaczej - po co nam było coś innego przez ostatnie pięć lat? Lecz teraz czas na zmiany. Benioff i Weiss muszą w końcu zacząć grać inną kartą. Od autoparodii już niezbyt daleko. Obiecałem sobie, że szóstego sezonu nie będę oglądał (z mojego punktu widzenia są ciekawsze rzeczy do robienia), aż tu nagle wypłynęła wieść o udziale w nowym sezonie Maxa Von Sydowa, czyli żyjącej legendy kina, oraz wspomnianego już Iana „Al Swearengen” McShane’a. No i jestem kupiony. Znowu poświęcę temu serialowi dziesięć godzin mojego życiorysu. Znowu jestem schwytany... Może jednak ci scenarzyści nie są tacy głupi?
Strony:
  • 1
  • 2 (current)
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj