Od minionego piątku znów możemy przenieść się do wykreowanego przez filmowców tolkienowskiego Śródziemia. Tym razem jednak będzie to już ostatnia podróż, co oznacza, że można zacząć podsumowywać nową trylogię Petera Jacksona. Czy "Bitwa Pięciu Armii" godnie ją wieńczy? Czy "Hobbit" jest tak dobry jak "Władca Pierścieni"? By było ciekawiej, w dyskusji uczestniczą tylko trzej redaktorzy naEKRANIE.pl, a każdy z nich prezentuje nieco inne podejście do „Hobbita” – od sceptycyzmu przez ambiwalentność aż po absolutny optymizm.
Dawid Rydzek: No to ja zacznę. “Bitwa Pięciu Armii” to dla mnie fatalne ukoronowanie fatalnej trylogii. To właśnie w ostatniej części najwyraźniej widać, czemu robienie aż trzech filmów było pomyłką. Ubogość materiału sprawiła, że oglądaliśmy wielką bitwę, która powinna skończyć się po kwadransie, a wypełniała de facto cały film. Nie byłoby to jeszcze takie złe, gdyby Jackson nie zapomniał o umiarze w efektach specjalnych. Ale nie, każde ujęcie składa się w 90% z komputera, a w 10% z tego, co rzeczywiście działo się na planie. I to niestety i widać, i czuć. IMAX-owy ekran skutecznie obnaża wszystko, co niedopracowane, a bijąca po oczach sztuczność animacji bohaterów w scenach akcji sprawia, że trudno się przejmować ich losami (przecież to nie są ludzie). Symbolem tego wszystkiego niech będzie przypominająca grę komputerową scena z Legolasem na walącym się moście, przy której każdy na fotelu kinowym odruchowo chwytał za joystick. Okropieństwo.
Marcin Zwierzchowski: Ze smutkiem podzielam zdanie co do “Bitwy…”, która raczej powinna nazywać się “Hobbit: Orgia efektów specjalnych” lub “Hobbit: Powrót Legolasa - super-turbo-mega-ninji”. Tak, Peter Jackson zachłysnął się technologią i zdecydowanie przesadził, upajając się zabawą z elfami i czyniąc z bohaterów jakichś superherosów. Wszystkiego było za dużo, było za długie, wątek Tauriel i Kiliego doszedł zaś do przewidywalnie kiepskiego finału.
Ale. Ale do upadłego będę bronił tezy, że Jacksonowski “Hobbit” to bardzo dobra ekranizacja. Jestem silny właśnie zakończoną lektura dzieła Tolkiena i powiem tyle: tę historię na potrzeby ekranu trzeba było napisać od nowa, bardzo wiele w niej szyć i mnóstwo dodać. 90% wątków, które są w filmach, a których nie ma w książkach, musiało się pojawić. Jasne, wątek romansu elfki i krasnoluda to koronny przykład złego wyboru, ale weźmy choćby Barda - wyobrażacie sobie, że Jackson pozostaje wierny książce i wprowadza postać pogromcy smoka na jakieś 5 minut ekranowego czasu przed tym, jak ten zgładza Smauga? Tak się nie opowiada historii. Albo może miał pominąć całe zaplecze z Dol Guldur oraz Białą Radą i wzorem Tolkiena powiedzieć “ale to należy do innej historii”? Czyli dostalibyśmy pojawiającego się i znikającego bez powodu czarodzieja, ratującego krasnoludy wedle świetnej tradycji Gandalf ex machina?
[video-browser playlist="637906" suggest=""]
Kamil Śmiałkowski: Cóż może po takim filmie powiedzieć fanboy Petera Jacksona, którym jestem od lat wielu? Że świadom wszelkich słabizn tego filmu i tak bawiłem się jak prosię, za każdym razem rozstrzygając wątpliwości na jego korzyść i przymykając oczy na słabizny. Bo uparcie jestem zdania, że dobry kwadrans u Jacksona wart jest całego seansu większości innych reżyserów, a już z pewnością tych, którzy bawią się na wielkim ekranie w fantastykę z rozmachem. Nie jest to film idealny, co stwierdzam z lekkim żalem, ale nie zmienia to dla mnie faktu, że było bardzo dobrze. Jak pisałem już w recenzji na portalu: wyszło dobrze i to chyba nawet lepiej, że tylko dobrze, bo przecież “Hobbit” to ma być tylko mały wstęp do pełnego rozmachu “Władcy Pierścieni”, więc bitwa pod Samotną Górą nie może być lepsza i mocniejsza od bitwy na polach Pellenoru! A Legolas na głazach… Jakoś nie przeszkadzało nikomu, gdy we Władcy ten sam Legolas szedł po powierzchni sypkiego śniegu, nie zapadając się ani na milimetr. To tylko twórcze rozwinięcie tego pomysłu - wszak tu jest młodszy i zwinniejszy. A że wzbudza to radosny chichot na sali - tym lepiej. W końcu to rozrywka.
Dawid Rydzek: Tyle że to śmiech nie szczery, a szyderczy. Trudno mi nazwać całą trylogię za udaną adaptację “Hobbita”, bo uważam, że nie zawiera ona ani jednego dobrego filmu. Pierwsza część kończy się, zanim fabuła się zaczyna (co nie oznacza, że trwa krótko, broń Boże!). Druga jak już się zacznie, to się nie może skończyć. Z kolei w trzeciej słychać echo “Powrotu króla”, tylko tutaj seria zakończeń zaczyna się już w pierwszej minucie. Zgadzam się, Marcinie, że tę książkę trzeba było na potrzeby filmu napisać od nowa. Zgadzam się, że grzechem byłoby zarówno nierozwinięcie historii Barda, jak i pominięcie powrotu Saurona. Super, że Jackson to zrobił - to był fenomenalny pomysł. Szkoda jedynie, że poległ podczas realizacji, bo niestety tego się obejrzeć drugi raz już nie da (a i pierwszy to często cierpienie). Jackson zupełnie stracił umiar w efektach specjalnych i to właśnie nimi próbował wypełnić niedostatki fabuły. Nie było tu bowiem historii na aż trzy filmy, po prostu nie było. I tak, ja wiem, że to nie adaptacja jedynie cienkiej książeczki dla dzieci, ale adaptacja cienkiej książeczki dla dzieci + uzupełnienie jej o wątki tworzące pomost z “Władcą Pierścieni”. Niemniej i na to dwa filmy spokojnie by wystarczyły.
[video-browser playlist="637908" suggest=""]
Marcin Zwierzchowski: Również jestem fanbojem Jacksona i wiem, że gdyby powstały dwa filmy, żałowałbym, że nie nakręcono trzeciego - bo im więcej Śródziemia, tym lepiej (gdy w “Bitwie…” Biała Rada starła się z upiorami i Sauronem, cieszyłem się jak dziecko). Odkładając to jednak na bok, muszę przyznać, że bardzo możliwe, iż gdyby Jackson miał mniej czasu ekranowego, uciąłby właśnie wątek Tauriel-Kili, byłoby mniej Alfrida, może też wypadłby Radagast, który zupełnie mi nie podszedł.
Choć z drugiej strony mam wrażenie, że wszystko to dałoby się obronić, te wszystkie dodatki mogłyby zagrać, gdyby dać im lepszą podstawę scenariuszową (zwłaszcza historia romansowa poległa na miałkich tekstach i wyraźnym wymuszeniu uczucia między Tauriel a Kilim) oraz lepszą obsadę. Jackson i spółka błysnęli, obsadzając Freemana w roli Bilba czy Pace’a jako Thranduila, jednocześnie jednak “Bitwa Pięciu Armii” pokazała, że Armitage to słaby aktor - i w dużej mierze to jego gra popsuła dla mnie ten film. Gdzieś zabrakło więc wyczucia.
Przede wszystkim żałuję jednak, że “Hobbit” powstał po “Władcy Pierścieni”, bo cała druga trylogia kipi od nachalnych nawiązań do pierwszej, zaczynając od powtarzania ujęć z pierścieniem i niektórych kwestii postaci, kończąc zaś na walce Azoga z Thorinem, która momentami aż za bardzo przypominała starcie Eowiny z Nazgulem. Może też Jackson nie wpychałby też wszędzie Legolasa wyłącznie z sympatii do Orlando Blooma, który psuł niemal każdą scenę, której się dotknął.
[video-browser playlist="637904" suggest=""]
Kamil Śmiałkowski: No więc właśnie. Każdy tylko porównuje to z “Władcą Pierścieni”, czyli jest dokładnie jak przy kolejnych trylogiach “Star Wars”. Tak czy owak, robota Jacksona skończona (choć fajnie by było zobaczyć - jak przy “Star Wars” - jakiś serial telewizyjny albo chociaż serię komiksów). A może tu też doczekamy się za kolejnych naście lat następnej trylogii. Choć pewnie też to już nie Peter Jackson będzie ją tworzył. Ja jestem zadowolony, bo zobaczyłem nowy - pełen fajnych scen - film jednego z moich ulubionych reżyserów i kolejny film w świecie, który nadzwyczaj dobrze wyszedł. A w końcu współczesna popkultura to sztuka ciągu dalszego. Reszta to detale dla ludzi, którzy chodzą do kina szukać dziury w całym, a nie się dobrze bawić.
Marcin Zwierzchowski: Tak, gdyby nie porównania z “Władcą Pierścieni”, ocena mogłaby być trochę wyższa. Mogłaby. Trochę. To nie widzowie jednak, a Jackson co chwilę rzucał nawiązania do poprzedniej trylogii i robił wszystko, by wraz z “Hobbitem” tworzyła większą całość - to on sam więc przywoływał swoje poprzednie dzieło. My tylko zauważamy oczywistość.