Powiedzmy to sobie od razu. Większość rekordów, o jakich trąbią w mediach, to pic na wodę, fotomontaż. To rekordy wymyślane pod filmy, a nie filmy zdobywające rekordy. Serio. Tam w firmach dystrybucyjnych siedzą tacy całkiem sprytni koledzy (i oczywiście koleżanki) i kiedy tylko kończy się weekend i pojawiają się pierwsze wyniki, to zaczynają kombinować. Oczywiście czasem nie muszą. Czasem ich film jest po prostu najlepszy i wtedy z radością to ogłaszają. Czasem (z rzadka) jest najlepszy w danym roku albo w ogóle w historii i wtedy ogłaszają to bardzo głośno. Ale czasem do tego rekordowego wyniku ciut brakuje. Albo ktoś inny okazuje się trochę lepszy. I wtedy zaczyna się kombinowanie... Jak by to napisać, żeby nie skłamać, a żeby nasz film był najlepszy? Rozumiecie, o co chodzi? Dla ułatwienia kilka przykładów. Ot, wchodzi nowy film. I w premierowym weekendzie zajmuje trzecie miejsce, bo dwa hollywoodzkie hity, które weszły znacznie wcześniej wciąż świetnie się sprzedają. Jaki więc idzie wtedy komunikat do mediów? „Rekordowy wynik – nasz film osiągnął najlepszy rezultat spośród premier tego tygodnia!”. Albo inaczej – nasz film jest polski, ale wygrywa z nim inna nowość, z Ameryki. Co czytamy w komunikacie prasowym? „Najlepsza polska premiera tygodnia!”. Czasem trzeba pokombinować bardziej. I stwierdzić, że nasz film był rekordowy pod względem ilości widzów na kopię (bo wszedł na mniejszą ilość ekranów, więc inny, który zobaczyło więcej ludzi ma tu gorszy przelicznik). Czasem warto też dodać albo odjąć wyniki z pokazów przedpremierowych, które odbyły się (jak sama nazwa wskazuje) przed właściwym weekendem, czy użyć jeszcze innej sztuczki. Po co to wszystko? Ano po to, by dostarczyć paliwa dziesiątkom portali, gazet i innych mediów, z których wiele przeklei bezmyślnie całą informację prasową i nasz sukces pójdzie w świat. Ba, niektórzy nie doczytają, coś tam pozmieniają i napiszą, że nasz film to w ogóle jakiś superfenomen i rekordzista. Ale jakby co, to ich wina, bo my uczciwie napisaliśmy, że ma rekordowy wynik spośród polskich premier tego tygodnia, które mają ponad 120 minut i nie występuje w nich Borys Szyc. Ale żebyśmy mieli jasność – to rzadka polska specjalność. Spece od PR bawią się tak na całym świecie. W końcu taką pracę mają – maksymalnie wypromować swój film. Różne są tylko okoliczności. Ot, na przykład w Polsce liczy się widzów, a w Stanach przychody z filmów w dolarach. To znaczy u nas też się liczy pieniądze, ale – jakaś taka nasza polska specyfika – nie chcemy o nich mówić publicznie i wyniki box office podaje się w osobach, a nie w złotówkach. Tak czy owak – wyniki są, są więc i rekordy. I są szanse, że kolejny przed nami, bo oto nadciąga jeden z najbardziej rekordogennych momentów w roku – walentynki. I faktycznie poprzednie dwa sezony takie rekordy nam przyniosły. Dwa lata temu w walentynki pojawił się w kinach film Fifty Shades of Grey i wykręcił najlepszy wynik weekendu w Polsce wszech czasów – 834479 widzów. Rok temu zaś polska Planeta singli też nieźle powalczyła – 524455 widzów. I choć właściwie dziesięć innych filmów miało lepsze wyniki w weekend, to żaden inny w historii wyświetlania filmów w naszym kraju nie osiągnął tego w drugi weekend po premierze.
Źródło: materiały prasowe
Zaraz, zaraz. Przecież dopiero co wyżej pisałem o różnych takich rekordach na siłę, prawda? A teraz sam taki właśnie przytaczam... No, nie do końca. Uważam, że rekord drugiego weekendu w dzisiejszych czasach jest wręcz ważniejszy. Pierwszy to efekt nagłośnienia filmu, wielkiej kampanii promocyjnej, całego tego potężnego dmuchania balonika, zanim właściwie ktokolwiek film zobaczył. Tymczasem drugi weekend to prawdziwy sprawdzian każdej produkcji. Zwłaszcza w czasach błyskawicznej międzyludzkiej komunikacji (media społecznościowe itp.). Drugi weekend to efekt wielkiej fali normalnych (a nie branżowych) opinii, jakie zalewają sieć (i to nasze prawdziwe życie). Są filmy (jak Planeta Singli), które w ten drugi weekend idą bardzo mocno do góry i mają wynik wyższy niż w weekend premierowy, a są takie wielkie produkcje, które tracą w drugi weekend osiemdziesiąt albo i więcej procent widzów sprzed tygodnia. Wpuszczenie więc tej polskiej komedii romantycznej do kin rok temu tydzień przed walentynkami było z perspektywy jej producentów i dystrybutora znakiem sporej wiary w swój produkt. Wiadomo było, że w sam świąteczny weekend ludzie rzucą się do kin, ale słysząc od tych, co byli wcześniej, że to film naprawdę niezły, rzucili się tym bardziej. To dokładnie odwrotna strategia, jaką posługują się dystrybutorzy (zarówno polskich, jak i amerykańskich) filmów w ogóle nie robiący pokazów przedpremierowych czy seansów dla prasy i krytyków filmowych. Oni wiedzą, że to, co będą sprzedawać nie jest najlepszej jakości. I wiedzą, że im później ludzie się o tym przekonają – tym lepiej. Oni liczą właśnie li tylko na ten wynik pierwszego weekendu – wynik otwarcia. A potem niech się dzieje, co chce... A jak będzie w te walentynki? Przekonamy się. Tym bardziej, że w kinach pojawia się Fifty Shades Darker – kontynuacja filmu sprzed dwóch lat. Czy będzie rekord? Są szanse. Kolejne części często biją wyniki swoich poprzedników – tak było zarówno z Listami do M. czy Pitbullami, że ograniczę się do polskich przykładów. Ale to obowiązuje, wszędzie jest podobnie. W dwudziestce największych hitów wszech czasów na całym świecie aż czternaście tytułów to kontynuacje (piętnaście – licząc The Avengers).
źródło: materiały prasowe
Choć oczywiście od każdej reguły są wyjątki. I te wyjątki zwykle zasiadają na samym szczycie listy. W Polsce to nieśmiertelne szkolne lektury: Ogniem i mieczem, Pan Tadeusz i Quo vadis (mówimy o wynikach po 1989 roku, bo jak by patrzeć szerzej, to tych lektur jest znacznie więcej i nikt już chyba nigdy nie podskoczy Krzyżacy). Na świecie zaś rządzi James Cameron (a w Polsce jest tuż za lekturami). Jego Avatar i Titanic to absolutne fenomeny box office. Dowody na to, że Cameron wie o potrzebach widzów więcej niż jakikolwiek inny reżyser i producent na świecie. Fenomenowi oglądalności Titanica poświęcono niejedną książkę – to film, który po prostu miesiącami nie schodził z ekranów. Piętnaście tygodni na pierwszym miejscu w Stanach! Titanic nie potrzebował żadnych rekordów otwarcia – on po prostu (za przeproszeniem) płynął i płynął. Jedynym problemem, jaki Hollywood miał z tym filmem, okazało się to, że nie sposób było uczciwie nakręcić sequela. Sytuacja poprawia się przy Avatarze – tu sequele są w planach i to naprawdę ciekawe, czy Cameron jeszcze raz pobije wszystkie swoje rekordy i podium będzie należało w całości do jego filmów. No właśnie. Bo rekord rekordowi nierówny. I ekscytowanie się Cameronem to nie to samo co „najlepsza premiera weekendu w polskich kinach spośród filmów animowanych o psach”. A czy na Ciemniejszą stronę Greya warto iść do kina? To na szczęście temat na zupełnie inny artykuł.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj