Choć nie, powinienem to ująć troszkę inaczej, precyzyjniej. Nie chcąc ulegać pierwszemu wrażeniu wywołanemu którąś z promocyjnych grafik (ta jednoznacznie sugerowała parodię Back to the Future), zapytałem swego czasu znajomego: "Ej, a co to takiego ten Rick and Morty". Znajomy ów, człowiek w Internecie obeznany, zaraz zakręcił widmowego wąsa, zrobił minę, jakby zdradzał mi tajemnicę wszechświata i odwołując się do znanej sobie genezy produkcji... potwierdził moje pierwsze skojarzenie. "Oto wygłupy na temat przygód Doca i Marty'ego", powiedział: "tyle że w tej wersji to dziadek i wnuk, a dziadek pije, przeklina i beka".
Nie kupiłem tego. Trylogię Robert Zemeckis lubię, serce zwykle przyspiesza mi na widok DeLoreana, ale żeby oglądać inspirowaną nią kreskówkę? W dodatku komediową i dla dorosłych, co u Amerykanów nader często jest jednoznaczne ze słowem fuck odmienianym na wszystkie sposoby i podkreślanym soczystymi pierdami i beknięciami. Stwierdziłem, że może kiedyś zobaczę, ale w zalewie produkcji pewnie nieprędko.
A potem namówiony przez Bartka Czartoryskiego sięgnąłem po pilota. Produkcja miała już wtedy dwa pełne sezony i w Stanach dorobiła się statusu następcy szalonego, nietuzinkowego Adventure Time, ale choć przygody Finna i Jake'a lubiłem bardzo, choć wypatrzone memy i gify R&M były zabawne albo intrygujące, do pierwszego odcinka nadal podchodziłem jak pies do jeża. Trzy dni później po raz pierwszy byłem po – wówczas dostępnej – całości. Do premiery trzeciego sezonu dwa poprzednie widziałem cztery razy.
Zanim jednak wyjaśnię wszem i wobec, co mnie tak wzięło, kilka słów wprowadzenia do samej produkcji. Dla tych, którzy są wciąż jak niedawny ja.
Jak już wspomniałem, Rick i Morty to opowieść o dziadku i jego wnuku. Rick Sanchez to genialny naukowiec, a przy okazji międzygalaktyczny... właściwie najbardziej adekwatnym słowem będzie tu awanturnik, choć po pewnym przedefiniowaniu. Słysząc to słowo, jesteśmy przyzwyczajeni do uroczych łobuzów pokroju Indiany Jonesa, a samo określenie kołacze jako synonim zawadiaki z redfordowskim uśmiechem. Tymczasem Sanchez jest awanturnikiem w znaczeniu boleśnie dosłownym – oto człowiek dla zysku i własnych egoistycznych celów prowokujący bądź zajadle uczestniczący w już trwających awanturach. Niebywale pragmatyczny, obrotny, a przy okazji równie genialny, co autodestrukcyjny Rick równie często bywa zbawcą wszechświata, co jego największym zagrożeniem.
Jego wnuk, Morty, to młodsze dziecko boleśnie zwyczajnej – przynajmniej z początku – córki i jej safandułowatego męża. Nastolatek z rodzaju tych skrajnie przeciętnych, przezroczystych. Więc to, zwłaszcza w porównaniu do Sancheza, chodząca empatia i naiwne niezrozumienie otaczającego go świata. I nie ma znaczenia, czy mowa o rzeczywistości szkolnej, z którą boryka się jako nastolatek, czy o kolejnych wszechświatach, które zwiedza wraz z dziadkiem. Długo w światopoglądowej kontrze do nestora rodu, a jednocześnie wykazując o seniora ogromną troskę, daje sobą manipulować, służy za obiekt eksperymentów, przemytniczego muła czy kartę przetargową w podejrzanych interesach. Bo choć Ricka i Morty'ego łączy głęboka, emocjonalna więź, to objawia się ona tylko w sytuacjach naprawdę skrajnych, gdy któryś z tych dwóch, geniusz lub przewrażliwiona niedojda, znajdą chwilę na spokojną refleksję. To znaczy nieczęsto.
Skojarzenie ich z Powrotem do przyszłości jest w pełni zasadne, Rick i Morty biorą bowiem swój początek z jednostrzałowej animacji przygotowanej przez Justin Roiland i Dan Harmon. To ci dwaj, jeden związany z popularnym sitcomem Community, drugi z grą głosem między innymi w z miejsca kultowym Adventure Time, będą w przyszłości odpowiadać za pełnoprawne show, przygotowując je dla wieczornego segmentu Cartoon Network, czyli Adult Swim. Zanim to jednak nastąpi, uczestnicy małego, comiesięcznego festiwalu Channel 101 w Los Angeles mają okazję zobaczyć ową krótką animację zaplanowaną właśnie jako wulgarna kpina z Powrotu do przyszłości. Rzecz nazywa się The Real Animated Adventures of Doc and Mharti i opowiada o tym, jak to Doc, przekonany, że wszystkie problemy młodszego współpracownika rozwiąże seks oralny, przechodzi od teorii do szeregu działań.
Zachwyt tym shortem zgrywa się z trudną sytuacją zawodową obu panów i skłania ich do podjęcia ryzyka. Stawiają na szaloną, wulgarną animację sci-fi, do której mają już pewne podwaliny i ogólny pomysł. Zmieniając tło i odsuwając się koncepcyjnie od pierwozoru, przygotowują historię szalonego naukowca Ricka i jego pierdołowatego wnuka.
Gdy przyjrzeć się gotowej produkcji, faktycznie niewiele zostało z pamiętnej przygodowej trylogii. Owszem, obaj bohaterowie wizualnie wciąż przypominają Doca i Marty'ego, a naukowiec majstruje w garażu szalone wynalazki często w oparciu o półprodukty z nielegalnych źródeł, ale na tym podobieństwa – nie licząc pojedynczych easter eggów – w zasadzie się kończą. Fabularnie dużo bliżej Rickowi i Morty'emu do innego Doca – Doctor Who, na którego show jest pyskatą odpowiedzią. I tak tam, gdzie Time Lord szuka pokojowych rozwiązań, Sanchez chętnie użyje broni; gdzie relacja między bohaterami serialu BBC będzie niewinna, Roiland z Harmonem władują epatowanie obleśną wręcz seksualnością. A wszystko to do wtóru beków, pierdów i ogólnej szydery z kultowej brytyjskiej produkcji. Nawet czołówka z otwierającą kreskówkę melodyjką jest nawiązaniem do przygód kosmity i jego kolejnych towarzyszek.
Myliłby się jednak ten, kto uznałby Ricka i Morty'ego za prymitywny zgryw. Oto bowiem, gdy na moment odrzucić wulgarną rubaszność, można dostrzec wymyślne koncepty okołonaukowe, z którymi od lat borykają się tak badacze na całym świecie, jak i pisarze gatunkowi. Czasowe pętle, pułapki związane z manipulacją pamięcią, konsekwencje podróży międzywymiarowych – z jednej strony raz po raz widzimy odniesienia do filmowych czy książkowych klasyków podnoszących kiedyś te tematy, z drugiej nikt tu nie oddaje prostych hołdów. Jesteśmy świadkami pełnoprawnej polemiki, czy też raczej popkulturowego roasta, nie tylko śmiałego, ale i całkiem inteligentnego i zabawnego na wielu poziomach.
To, czym twórcy kupili mnie jednak najbardziej, to nie śmiałość, nie wiedza i poczucie humoru, ani nawet wyśmienite, złożone fabuły ze znajomym popkulturowo punktem wyjścia, ale zdumiewający finał. Ja Ricka i Morty'ego uwielbiam nade wszystko za doskonałe czuwanie nad całością. Wydawać by się mogło, że to kolejna animowana produkcja, gdzie poszczególne epizody łączą się wyłącznie postaciami bohaterów i tylko bardzo sporadycznie następuje punkt przełomowy, coś w produkcji zmieniający. Taki był South Park, a wcześniej The Simpsons, takie były produkcje Seth MacFarlane. Tak byłoby w sumie najłatwiej.
Tymczasem w Ricku i Mortym każdy kolejny epizod buduje i pogłębia ewolucję postaci, uzupełnia naszą wiedzę o ich charakterach, przeszłości, zmieniających się planach. Czasem po to, by za pomocą tej wiedzy mocnym, ciężkim i zupełnie niezabawnym twistem kolejnego odcinka wyrżnąć nam między oczy. Częściej jednak, by wyprowadzić kolejne fabuły w sposób zupełnie nowy, a jednocześnie spójny i konsekwentny.
Lubię, gdy twórcy opowiadają swoje, nie licząc się z potencjalnym nierozgarnięciem widza. Są wtedy niczym Rick i Morty pokazujący faki jako międzygalaktyczny znak pokoju. Nie rozumiesz? Twój problem.
A skoro już o żartach zrozumiałych tylko dla widzów mowa, trwa właśnie trzeci, długo wyczekiwany sezon, a w nim pojawił się już przynajmniej jeden doskonały epizod. Przed nami szereg kolejnych odcinków i cieszę się, że teraz już na bieżąco, wraz z innymi widzami mogę zakrzyknąć: Show me what you got!