Tsuki ga Kirei

Kto by pomyślał, że prościutka, 12-odcinkowa historia o romansie dwójki gimnazjalistów może być tak udana. Ta opowieść jest tak prosta i banalna, że wydawałoby się, iż w zasadzie nic ciekawego nie może się wydarzyć w życiu bohaterów. A jednak – Tsuki ga Kirei udowadnia, że prostota jest czasem wskazana. Romansów w światku anime jest od groma, ten jest jednak dość zwyczajny. Akane Mizuno uwielbia biegać, co widać po jej wynikach w klubie lekkoatletycznym. Jest po prostu w tym świetna. Kotarou Azumi z kolei aspiruje do zostania pisarzem. Póki co idzie mu średnio – jakoś wydawnictwa nie palą się wydania nawet najskromniejszego jego dzieła, co zresztą nie dziwi, zważając na młody wiek chłopaka. Ta dwójka jest w jednej klasie – ostatniej gimnazjum. Już niedługo czeka ich rozstanie, ale to dopiero początek tej historii. Akane i Kotarou coraz częściej zwracają na siebie uwagę, choć właściwie za dobrze się nie znają. Ale kwestią czasu jest przełamanie ich wzajemnej nieśmiałości. Tak się składa, że oboje są dość cichymi nastolatkami, którym przyznanie się do zapałania uczuciem do kolegi/koleżanki przychodzi z wielkim trudem. A tu jeszcze Kotarou ćwiczy do występów na festiwalu, a Akane trenuje do kolejnych zawodów. W dalszej perspektywie są jeszcze przecież egzaminy do liceum… Część widzów pewnie uzna, że to nudny serial – nie przeczę, chwilami jest dość monotonnie, lecz realizm to główna cecha tego anime. Nie da się ukryć, że życie przeciętnego nastolatka to nie walka w wielkim robocie w celu uratowania Ziemi, tylko chodzenie do szkoły, plus znajomi, plus rodzina, do tego hobby… i tak życie się toczy. Tsuki ga Kirei to zresztą jedno z nielicznych anime, gdzie bohaterowie mają rodzinę. Zazwyczaj młodzież pokazana jest tak, że wydaje się, iż rodzice jakoś tajemniczo wyparowali. A to są za granicą, a to dziecko porzucili… Całe szczęście od czasu do czasu trafia się serial, którego bohaterowie nie są wyalienowani do tego stopnia, że odnosi się wrażenie, jakoby rodziców nie mieli. A co do głównych bohaterów – nie są idealni. Zwłaszcza Kotarou kilka razy zachowuje się w stosunku do Akane w sposób, który naprawdę może się nie spodobać. Tsuki ga Kirei to nie tylko główna oś fabularna – po napisach końcowych jest jeszcze stały dodatek, czyli scenki z drugoplanowymi bohaterami serii. Scenki mają ściśle komediowy charakter, ale są niezwykle udane i autentycznie zabawne. Jest na przykład uczeń, który zakochał się w swojej wychowawczyni. Albo uczennica, która fantazjuje jak może i w swojej bujnej wyobraźni widzi, jak dosłownie każdy chłopak się w niej zakochuje… Miły dodatek, który wywołuje uśmiech. Sam serial także warto obejrzeć, choć z pewnością nie każdemu przypadnie do gustu. To w końcu nastoletni romans, ale w zalewie podobnych produkcji wyróżnia się realizmem.

Natsume Yuujinchou – sezon 6.

Kto szuka serialu anime, który po sześciu (!) sezonach wciąż trzyma niewiarygodnie wysoki poziom, jest w domu. Opowieść o Takashim Natsume i jego demonicznym kocie, mistrzu Nyanko, to już klasyka, o której oryginalne mangowe wydanie już dawno w Polsce dopominają się fani. Może ten sen się spełni, skoro wydawnictwo Waneko uraczyło nas jakiś czas temu jednotomowym zbiorem historii autorki Natsume Yuujinchou, pt. Hotarubi no Mori e (polecam gorąco, to piękne i sentymentalne opowieści). Co ma w sobie jednak historia Natsume, że wciąż chce się ją oglądać? Kto nie zna – Natsume to na pierwszy rzut oka zwyczajny chłopak, lecz pozory mylą… Tak naprawdę jego życie to piekło, ponieważ od zawsze widział demony, duchy i wszelkiej maści nadnaturalne byty, które nie zawsze miały wobec niego dobre zamiary. Przez to chłopak stał się wyrzutkiem – Natsume nie ma rodziców, więc dalsi krewni podrzucają go sobie z wielką chęcią, ponieważ nastolatek często wykazuje się dość niestandardowym zachowaniem, zakrawającym o pozory szaleństwa. A to najczęściej po prostu jakiś demon go goni… Jednak pewnego dnia w ręce chłopaka trafia Księga Przyjaciół, która jest spisem imion demonów, stworzoną przez Reiko, babkę Natsume. Nasz bohater z pomocą mistrza Nyanko, nowo poznanego wyjątkowo grubego kociego demona (z którym zawiera oczywiście układ) postanawia zwracać imiona prawowitym właścicielom. Tak zaczyna się bardzo długa opowieść, składająca się na ogromną liczbę epizodów, w trakcie których Natsume poznaje ludzi sobie podobnych, a także niezliczone demony – część z nich najchętniej by go zjadła. Natsume Yuujinchou charakteryzuje się niesamowitym ciepłem bijącym z ekranu. Niektóre odcinki są smutne, inne bardzo wesołe, ale zawsze odrobinkę melancholijne. W końcu gdzieś w tle czai się historia Reiko, pyskatej nastolatki, która lubowała się w wyzywaniu demonów na pojedynek. Teraz jej wnuk naprawia, co Reiko nabroiła, jednak zawsze z ogromnym wyczuciem sytuacji. Niektóre stwory, z którymi ma do czynienia są bardzo niebezpieczne, jednak z kilkoma Natsume się zaprzyjaźnia. To właśnie historie demonów obfitują w dramaty, mające często związek ze światem ludzi. Szósty sezon serialu nie rozczarowuje – to wciąż przeuroczy serial, choć tym razem trochę więcej w nim ludzi. Warto zauważyć, że Natsume musi uważać także na nich – jego Księga Przyjaciół to łakomy kąsek również dla egzorcystów. To serial, przy którym widz się świetnie zrelaksuje – jeżeli ktoś jeszcze nie zna Takashiego Natsume, niech obejrzy chociaż kilka odcinków pierwszego sezonu, a nie pożałuje.

Zero kara Hajimeru Mahou no Sho

Zero kara Hajimeru Mahou no Sho zapowiadało się na naprawdę dobrze. No właśnie – zapowiadało. Mamy głównego bohatera, który nie jest człowiekiem, a bestią. Konkretnie to ogromnym, biały tygrysem, który urodził się parze zwykłych ludzi. W jego przypominającym średniowiecze świecie czasem się zdarza, że ludzkiej parze rodzi się pokryta futrem istotka, która potem ma problem z normalną egzystencją, skoro zarówno czarownice jak i ludzie pałają do takich zwierzoludzi ogromną niechęcią– często powodowaną strachem (choć czarownice najchętniej poucinałyby im głowy). Koniec końców, główny bohater tego serialu, bezimienny mężczyzna, który przedstawia się jako „Najemnik” spotyka czarownicę, która przedstawia się jako „Zero”. Twierdzi, że szuka pewnej księgi. Jeżeli Najemnik będzie ją ochraniał, to ona pewnego dnia przemieni go w człowieka. Tygrysi wojownik zgadza się na towarzyszenie dziewczynie, a wkrótce dołącza do nich jeszcze młody chłopak o imieniu Albus, który także ma swoje powody, aby odnaleźć księgę – Grymuar Zero. To zaledwie początek naprawdę skomplikowanej historii z walką na wiele frontów, w trakcie której można się pogubić w politycznych zależnościach świata Najemnika… To ten rodzaj serialu, który rozpoczyna się obiecująco, póki fabuła jest względnie prosta. Pierwsze odcinki ogląda się naprawdę dobrze, ale w historię wplatana zostaje przeszłość Zero, wiedźmy, czarownicy, Albus, wiedźma Sorena oraz główny zły serialu – robi się wielkie zamieszanie. Zwłaszcza antagonista rozczarowuje – nie dlatego, że jest schematyczny. Wręcz przeciwnie, to naprawdę niebanalny gość, któremu uwidziało się zaszkodzić pewnym grupom społecznym, ale czemu to zrobił… W każdym razie koniec końców jego brak konsekwencji w działaniu naprawdę rozczarowuje. Przynajmniej Najemnik to postać bardzo sympatyczna, choć on też zmienia zdanie nadzwyczaj łatwo. Z kolei Zero… Cóż, Zero to potężna i sprytna dziewoja. Fabuła często wpada na mielizny w morzu Braku Logiki – może gdyby rozłożyć akcję na dwusezonowy serial, całość sprawiałaby wrażenie bardziej poukładanej. A tak mamy poupychane wydarzenia, które im bliżej końca, tym bardziej zdają się nie mieć sensu. Nie ukrywam, że Zero kara Hajimeru Mahou no Sho nie ogląda się wcale tak źle, o ile przestanie się próbować zrozumieć ogólny zarys akcji. Jest tu trochę przyjemnych odcinków, a Najemnik sam w sobie jest atutem serii – ma ładne futro i jest miły, chyba że wymachuje mieczem. Serial powstał na podstawie serii light novel, więc można go potraktować jako reklamę – kwestia powstania 2. sezonu jest otwarta.

Little Witch Academia

Wspominałam już o tej serii przy okazji przeglądu poprzedniego, zimowego sezonu, jednak nadszedł smutny czas pożegnania z czarownicą Akko. Chyba że ktoś chce obejrzeć Little Witch Academia w polskiej wersji językowej – Netflix dał nam tę rzadką okazję, aby obejrzeć serial z dubbingiem. Okazja to ogromna, a i zupełnie inaczej ogląda się japoński serial animowany z polskim podkładem. Przy okazji więc frajda z oglądania jest podwójna – szkoda tylko, że póki co dostępnych jest jedynie 13 odcinków, czyli połowa całości. Kto nigdy nie miał do czynienia z przygodami Akko, może śmiało obejrzeć dwa filmy, które zapoczątkowały tę historię – oba także są dostępne na Netfliksie. Atsuko Kagari, dla przyjaciół Akko, to beztalencie jakich mało. Marzy się jej zostanie czarownicą, jednak predyspozycji ku temu nie przejawia. Nie potrafi latać na miotle, co samo w sobie ją wyklucza z grona zacnych czarownic, uczęszczających do szkoły Luna Nova. Akko jest jednak uparta – zamierza podążać śladami swojej idolki z dzieciństwa, Chariot du Nord. Dziewczyny nic nie powstrzyma, a kiedy jeszcze w jej ręce trafia laska należąca niegdyś do Chariot, Akko jest już pewna – musi dowiedzieć się, co się stało z jej bohaterką z dzieciństwa. Mniej lub bardziej pomogą jej w tym Sucy Manbavaran, miłośniczka wszelkiego rodzaju trujących grzybków oraz Lotte Yansson, mól książkowy, potrafiący przywoływać małe duszki. No i nie można zapomnieć o Dianie Cavendish, dziedziczce rodu, arystokratce, która jest piękna i mądra, w ogóle idealna. Tylko bardzo zadziera nosa. Little Witch Academia to serial zdecydowanie skierowany do młodszych widzów, jednak i ci starsi będą się przy nim bawić znakomicie. Kto jest uczulony na frazesy o potędze uczuć pewnie nie da rady długo oglądać, ale zanim dojdzie do poważniejszych wydarzeń, minie sporo czasu. Pierwsze odcinki to luźna atmosfera i szalone pomysły Akko, dziewczyny totalnie nierozgarniętej, jednak o dobrym sercu. Nie może oczywiście zabraknąć też tego głównego bohatera, który knuje niecnie. A i owszem, pojawia się takowa postać, ale dopiero w połowie serii. Chcąc nie chcąc ta historia przemienia się w opowieść o ratowaniu... No, ratowaniu generalnie, żeby już nie spoilerować. W każdym razie do Little Witch Academia także mam ogromną słabość, ponieważ to serial szalony, ale i niezwykle przyjemny w odbiorze. Oglądać mogą nie tylko małe dziewczynki. Jak dotychczas opisałam seriale, które… dałam radę obejrzeć do końca – z większym lub mniejszym trudem. Po drodze oberwało się jednak innym tytułom, takim jak Granblue Fantasy The Animation, czyli serialowi fantasy, który zdawał się do tego stopnia zlepkiem schematów, że pożegnałam się z nim już po drugim odcinku. Być może potem było lepiej, ale trudno – nie da się oglądać wszystkiego. Sagrada Reset zniechęcało przede wszystkim bardzo dziwnym głównym bohaterem, jeszcze dziwniejszą główną bohaterką oraz równie dziwną fabułą. Zapowiadało się dobrze, ale jeżeli postacie są do tego stopnia antypatyczne, że nie chce się ich znać, coś jest nie tak. No i do tego wyjątkowo słaba animacja… Trzeci sezon Kyoukai no Rinne porzuciłam z żalem – każdy fan anime pewnie kojarzy choć odrobinę takie tytuły jak (mój ukochany) Inuyasha, Ranma ½ czy Maison Ikkoku. To mangi Rumiko Takahashi, której najnowsze dzieło w wersji animowanej, Kyoukai no Rinne, oglądałam wyłącznie z sentymentu do autorki. Cóż z tego, skoro po 50 odcinkach fabuła wciąż zdawała się pędzić donikąd… Nadszedł czas pożegnania. Na szczęście najnowszy sezon już teraz zapowiada się naprawdę ciekawe – będzie co oglądać.
Strony:
  • 1
  • 2 (current)
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj