Tegoroczny sezon wiosenny anime można uznać za całkiem udany – wystarczy tylko i wyłącznie powrót Attack on Titan, reszta to w zasadzie tło. Cieszyli się też fani znanego i lubianego Boku no Hero Academia (sezon 2.), na ekranie można też było pooglądać przygody Boruto, syna Naruto, a Berserk ponownie cieszył swoją obecnością. Warto jednak też przyjrzeć się też tym mniej znanym serialom, które pewnie wkrótce znikną ze zbiorowej świadomości widzów, ponieważ nigdy nie zamierzały zagrozić Tytanom czy innemu hitowi.

Seikaisuru Kado

Inaczej – Seikaisuru Kado, czyli co się dzieje, kiedy Japończycy postanawiają łączyć tradycyjną animację z komputerową. Fabuła tego 12-odcinkowego anime skupia się na rządowym negocjatorze, Koujirou Shindou, Trzeba wspomnieć, że to negocjator przez duże N, ponieważ jest uznawany za świetnego pracownika, wręcz rewelacyjnego w swoim fachu. Zresztą Shindou ma sporo okazji, aby udowodnić, że talent to nie wszystko – pewnego dnia na japońskim lotnisku pojawia się ogromny sześcian. Ogromny w sensie dosłownym, ponieważ każdy jego bok ma 2 kilometry długości. Ta gigantyczna kostka wchłania samolot, którym właśnie miał odlecieć nasz negocjator ze swoim kolegą z pracy, Shunem Hanamori. Rząd jest zaniepokojony, nie na co dzień w końcu znika samolot wewnątrz ogromnej, dziwnej i kwadratowej substancji. A to tylko kosmita – Yaha-kui zaShunina przybył, aby obdarzyć ludzkość dobrami anizotropii, czyli nieskończonymi możliwościami wpływania na fizykę naszego świata. Seikaisuru Kado wyróżnia przede wszystkim ciekawy punkt wyjścia – na ile szczere mogą być intencje obcego nam bytu, który chce dobrowolnie pomóc mieszkańcom Ziemi? Otoczka naukowa także może zafascynować, jednak idea anizotropii sama w sobie jest wyjaśniona dość oględnie, zresztą kto by się przejmował faktami naukowymi. Tutaj chodzi o zderzenie dwóch światów, ludzkiego i… tego drugiego. Serial ogląda się nie najgorzej, ale im bliżej końca, tym fabuła bardziej zaczyna przypominać tasiemcowego shounena, a o ile koniec może zaskoczyć odrobinkę… No właśnie – tylko odrobinkę. Seikaisuru Kado irytuje przede wszystkim bohaterami, którzy albo są aż idealni (Shindou), albo zachowują się jak co druga bohaterka anime z typem osobowości tsundere  (Saraka Tsukai), ewentualnie mają problem z konsekwencją działań (Yaha-kui zaShunina). No i ta grafika – pierwszy raz spotkałam się z sytuacją, gdzie część bohaterów jest animowana komputerowo, a część (tych mniej istotnych), tradycyjnie. Widać wyraźnie, że zwyczajni, rysunkowi bohaterowie są tworzeni jak najstaranniej, żeby ich wygląd nie odbiegał od postaci CGI, jednak różnica i tak jest wyraźna. Wystarczy, żeby bohaterowie zaczęli się poruszać. Toei Animation poeksperymentowało – ale wystarczy. Sama tytułowa kostka Kado wygląda ładnie, więc na tym można poprzestać. Obejrzeć można, ale to nie hit.

Sakura Quest

Mam słabość do serii studia P.A. Works. Oglądam wszystkie w ciemno, ponieważ zdarzają się seriale godne uwagi (Nagi no Asukara, Shirobako, Hanasaku Iroha, Tari Tari), ale są też i te przeciętne (RDG: Red Data Girl, Kuromukuro). Niestety, są też i takie, które tylko dobrze wyglądają jak Glasslip – do dzisiaj nie wiem, co autor miał na myśli. Jednak Sakura Quest to na szczęście przykład tej dobrej strony P.A. Works – studia, które najczęściej próbuje swoich sił w serialach obyczajowych, czy po prostu szeroko rozumianych okruchach życia. Nie inaczej jest i tym razem – oto Yoshino Koharu, kolejna ofiara rynku pracy, która robi co może, aby znaleźć zajęcie. Ta młoda kobieta chwyta się w końcu ostatniej deski ratunku – chcą jej na wsi, aby wzięła udział w jakiejś akcji promocyjnej miasta. Tak się składa, że Yoshino sama pochodzi z malutkiej miejscowości, więc zamierza jak najszybciej odwalić fuchę i wracać do Tokio. A tu klops – to praca na rok, a polega ona na wypromowaniu starej miasteczkowej atrakcji, czyli pałacu Chupakabury, lokalnego potwora, stworzonego z myślą o przyciągnięciu przed laty turystów. Witajcie w Manoyamie… Pięć dziewcząt próbuje zrobić wszystko, żeby do miasteczka znów przybywali goście – Yoshino nie jest na szczęście sama, ponieważ kiedy ona dzierży zaszczytny tytuł Królowej, ma jeszcze swoich Ministrów. Nowo poznane koleżanki także robią, co mogą, aby Manoyama znów stała się warta uwagi, jednak co oczywiste – to nie takie łatwe. Lokalnego przysmaku nikt nie chce kupować, pałac Chupakabury wygląda, jakby miał się rozpaść, a niektórzy mieszkańcy krzywo patrzą na piątkę młodych kobiet, które starają się coś zrobić dla miasteczka. Póki co seria jest w połowie emisji (całość będzie mieć 25 odcinków), ale warto się nią zainteresować. To typowa produkcja, która opiera się raczej na niespiesznej akcji, więc nie należy spodziewać się pościgów i wybuchów. Jednak w interesujący sposób przedstawia problem, który dotyczy wielu japońskich rolniczych miejscowości – nie bez przyczyny wiele z nich ma własną, regionalną maskotkę, aby przyciągnąć turystów czymś unikalnym. Czasem pamiątki to za mało, jak widać, oglądając Sakura Quest. Warto sięgnąć po ten serial, ponieważ zapewni miły seans.

Attack on Titan – sezon 2.

Nie mogło tego serialu tutaj zabraknąć – Eren i spółka wracają po kilku latach, aby ostatecznie rozprawić się z Tytanami. Rozpuszczeni dobrobytem pierwszego sezonu widzowie mogli jednak poczuć się rozczarowani ilością odcinków. Dwanaście epizodów to w przypadku Attack on Titan o wiele za mało, przynajmniej jeżeli chodzi o rozwój akcji. Nie zabrakło odcinków mocno przegadanych, w trakcie których widz niespokojnie patrzał na zegarek. Kiedy jednak zaczęło się dziać, to z przytupem, co udowodniły ostatnie odcinki sezonu. Bohaterom wiele brakuje do rozwiązania zagadki ogromnych człekokształtnych potworów – kontynuacja pierwszego sezonu przybliżyła ich jednak do odpowiedzi. Widzowie z premedytacją nie czytający mangę mogą śmiało powiedzieć, że rzeczywiście sporo kart zostało odkrytych – wiadomo już, kto jest zdrajcą, a kto wciąż nie wie, którą stronę wybrać. Do ostatecznego uporania się z wrogiem jeszcze daleka droga, lecz zwłaszcza Eren robi duży postęp. Finałowy odcinek pokazuje, że to wciąż bohater o nie do końca odkrytym potencjale. Szkoda jedynie, że nie wszyscy mieli okazję się wykazać – Kapitan Levi niestety tym razem jedynie mówił, nie pokazując swoich niebagatelnych umiejętności. Za to zdecydowanie rozwinięto wątek Ymir oraz Christy/Historii, przy okazji dostarczając fanom kolejnych okazji do spekulacji na wiadomy temat.  Animacja wciąż robi wrażenie, choć komputerowy Tytan czy konie odrobinę (dobrze, czasem bardzo) rażą. Nie zawsze też wszystkie sceny ataku Tytanów są w 100% animowane, trzeba to jednak twórcom, czyli Wit Studio wybaczyć – to i tak wciąż świetnie wyglądający serial, który robi największe wrażenie w trakcie wykonywania manewrów trójwymiarowych przez atakujących Zwiadowców. Miłośnicy serialu mogą na szczęście być pewni, że Tytani powrócą już niebawem – kwiecień 2018 roku oznacza w tej chwili niecały rok czekania na trzeci sezon, co w porównaniu z poprzednią przerwą jest niczym. Oby z tego powodu serial nie stracił na jakości, ponieważ o intrygującą fabułę możemy być pewni. Może jednak tym razem doczekamy się pełnej, dwusezonowej serii?

Shingeki no Bahamut: Virgin Soul

Oto serial, do którego mam ogromną słabość. Pierwszą odsłonę zatytułowaną Shingeki no Bahamut: Genesis (12 odcinków, więc można szybko nadrobić) oglądało się z prawdziwą przyjemnością. Wartka akcja, przepiękna animacja, szaleni bohaterowie gwarantowali świetną zabawę. Choć to adaptacja karciankowej gry na komórki, studio MAPPA odwaliło kawał dobrej roboty. Tym razem jest równie dobrze, jeśli nie lepiej. Minęło 10 lat od powstrzymania Bahamuta, ogromnego smoka, który mógł zniszczyć świat zarówno ludzi, jak i bogów i demonów. Nina, rezolutna 16-latka (pewnie niektórych widzów zirytuje nadmiarem  entuzjazmu) ubzdurała sobie, że zostanie łowczynią nagród po tym, jak do jej smoczej wioski (tak, dokładnie) wparował bohater znany wszystkim świetnie z pierwszej odsłony serialu. Nie zdradzając szczegółów dodam, że Nina wiele się nie nauczyła – teraz w stolicy ludzi rządzonej przez przystojnego i równie niegodziwego króla Charioce’a XVII próbuje zarobić na życie, choć generalnie zbija bąki, pomieszkując u świetnie widzom znanego boga wina Bacchusa. I tak trwałoby to życie Niny, gdyby nie spotkała Azazela, również starego znajomego, którzy pamiętają tego demona z Shingeki no Bahamut: Genesis. Demony próbują wstać z kolan i zemścić się na królu za okrutne traktowanie, jednak początek wendetty to zaledwie wstęp do dalszych wydarzeń, w centrum których będą nie tylko nasi starzy znajomi, ale też sama Nina. Kto tęsknił za Favaro i Kaisarem i tak już pewnie ogląda – tym razem zaserwowano nam aż 24 odcinki, co sprawia, że na każdy sobotni wieczór czeka się z uśmiechem na ustach. Z każdym odcinkiem atmosfera gęstnieje, losy znanych nam postaci zaczynają się coraz ciaśniej splatać, a król Charioce XVII zaczyna być kolejnym powodem, aby obejrzeć ten serial. Jak dobrze mieć niebanalnego antagonistę, który ma po prostu nienajgorsze ideały – ba!, wręcz chce dla ludzkości jak najlepiej, jednakże jego metody pozostawiają wiele do życzenia. Sama Nina przekona się, jak dwuznaczny to człowiek. Koniec końców widz nie bardzo wie, jak rozplątać całą sytuację, aby wszystkim żyło się dobrze – ludziom, bogom i demonom. Pierwiastek niebiański także ma sporo na głowie… Można oglądać Shingeki no Bahamut: Virgin Soul bez zapoznania się z prequelem sprzed dwóch lat, ale znajomość tamtych wydarzeń jest jednak ogromną pomocą. Tak czy siak oba te seriale to znakomita rozrywka, więc udany seans gwarantowany. A Shingeki no Bahamut: Virgin Soul zawiera jedną z najładniejszych scen tańca w anime, jakie chyba kiedykolwiek powstały – tak, mam słabość do tego serialu i ich bohaterów.
Strony:
  • 1 (current)
  • 2
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj