Masa seriali w jednym tekście – to główne założenie „Serialowego przeciążenia”, w którym co tydzień znajdziecie luźne spostrzeżenia o popularnych komediach, dramatach czy proceduralach, ich najnowszych odcinkach, ogólnym poziomie i przyszłości. Zaczynamy! Czas pożegnać się z kolejnym stałym bywalcem naszego cyklu, czyli serialem Castle. Na szczęście rozłąka z produkcją ABC trwać będzie tylko kilka miesięcy. Nathan Fillion i Stana Katic podpisali kontrakty na występy w 8. serii i kolejne kryminalne zagadki znów będą rozwiązywać jesienią. To oczywiście nie zmienia faktu, że „Hollander’s Woods” oglądało się jak potencjalny wielki finał. Gdyby zakulisowe negocjacje zakończyły się fiaskiem, ten epizod miał być ostatecznym pożegnaniem z postaciami. I wywiązał się z tej roli bardzo solidnie. To był dość spokojny i nieprzeszarżowany odcinek. Widać, że David Amann i Andrew W. Marlowe (odchodzący po tej serii z produkcji) chcieli dać widzom zakończenie, które mogliby zaakceptować jako godne zwieńczenie tej opowieści. Cofnęliśmy się więc kilka dekad, aby wyjaśnić, co skłoniło Ricka do zostania pisarzem, i dostał on też możliwość rozprawienia się raz na zawsze z największym demonem swojej przeszłości. Sprawa tygodnia z mordercą w porcelanowej masce może nie była wybitnie zaskakująca, ale jej ścisłe powiązanie z głównym bohaterem i osobisty kontekst całej historii sprawiły, że emocji nie brakowało. Swoje 5 minut miała również Kate, którą wielu wpływowych ludzi widziałoby na wysokim politycznym stanowisku. Czy zdecyduje się ona podążyć tą drogą? Jak sama mówi, jest gliną, a nie politykiem, jednak od dziecka chciała – tak jak jej mama – po prostu czynić dobro. Ten cel osiągnęła, ale być może teraz będzie mogła „robić różnicę” na o wiele większą skalę. Gdyby to był w istocie ostatni epizod, wiedzielibyśmy przynajmniej, że co by nie zdecydowała, Beckett ma się dobrze i kontynuuje swoją misję jak najlepiej potrafi – albo jako dowódca posterunku, albo w senacie. No ale jak dobrze wiemy, jej decyzję poznamy zapewne już we wrześniu. W końcówce epizodu spotkała się zaś cała serialowa rodzina „Castle”, aby zakończyć serię pięknym happy endem. Może był nieco cukierkowy, ale nie przesadnie, bo w końcu życie toczy się dalej i trzeba było przerwać imprezę z powodu kolejnego morderstwa. Produkcja ABC zakończyła świetny sezon bardzo solidnym finałem i pozostaje mieć nadzieję, że ta forma utrzyma się w kolejnej serii. [video-browser playlist="697359" suggest=""] Tydzień temu pisałem, że w Mad Men wszystko się może zdarzyć, no i Matthew Weiner uderzył w nas najnowszym odcinkiem niczym obuchem w głowę. Betty Francis oczywiście nie pomógł fakt, że w jej odczuciu dzień bez garści papierosów był dniem straconym, ale pomimo tego rak płuc i śmiertelna diagnoza dla bohaterki ścina z nóg. Skłamałbym, gdybym napisał, że była to jedna z moich ulubionych postaci w tym serialu, ale to, w jakim kierunku podążała ostatnio, mogło się podobać. Gdy wkraczała w lata 60., jej jedynym zadaniem było wyglądać pięknie i dogadzać mężowi. Utarty schemat ról społecznych tamtych czasów w USA robił swoje. U progu kolejnej dekady Betty zaczyna w końcu robić coś tylko dla siebie. Wraca do szkoły, chce się rozwijać. Niestety nic z tego nie wyjdzie, ale ona nie byłaby sobą, gdyby nie dopilnowała, aby opuścić ten świat z klasą i podniesioną głową. Choroba matki będzie – jak się okazuje – głównym bodźcem dla Sally, aby w końcu dojrzeć i stać się silną, niezależną kobietą. Relacje pomiędzy bohaterkami były momentami bardzo burzliwe, ale krzyki, kłótnie i powierzchowna nienawiść tracą na znaczeniu w obliczu prawdziwej tragedii. Dlatego tak niesamowicie mocne były sceny, w których dziewczyna poznaje prawdę, a później czyta pożegnalny list od Betty. Prawdziwe, surowe, ludzkie emocje wylały się z Sally i ona już wie, że rozpoczął się dla niej zupełnie nowy etap w życiu. Chciałbym bardzo zobaczyć w finale przeskok w czasie i to, na jaką osobę wyrosła panna Draper. Do niemałego przełomu doszło również w wątku Dona, który wciąż jedzie na zachód i z każdym kolejnym kilometrem zrzuca z siebie skórę reklamowego guru oraz przypomina sobie swoje prawdziwe ja – Dicka Whitmana. Przez problemy z samochodem utknął na jakiś czas na prowincji w Kansas, gdzie zostaje zaproszony na spotkanie wojennych weteranów i po raz pierwszy publicznie wyznaje, co przydarzyło mu się w Korei, tuż przed zmianą tożsamości. Na końcu pozbywa się nawet bryki i oddaje ją błądzącemu przez życie chłopakowi, tłumacząc mu wcześniej, że udawanie kogoś innego nigdy nie kończy się dobrze. Don Draper niknie na naszych oczach, a czy powrót do punktu wyjścia dokona się w finale? Po tym, co się w tym świecie ostatnio wydarzyło, nie śmiałbym nawet spekulować. [video-browser playlist="697360" suggest=""] Wiem, że pewnie tylko garstka z Was ogląda The Middle, a namawianie do nadrobienia aż 6 sezonów wielu odstraszy, ale serio – to jest obecnie najlepszy familijny sitcom w telewizji. Finał zakończonej właśnie serii w pełni to udowadnia. To serial wyjątkowo zabawny, ale przede wszystkim bardzo prawdziwy w przedstawianiu rodzinnego życia. Oglądanie, jak te postacie się rozwijają, to ogromna przyjemność, bo utożsamić można się praktycznie z każdą z nich. Trudno zliczyć, ile razy gromko zaśmiałem się podczas seansu, gdy bohaterowie zmagali się z problemami, które mnie samego spotkały. W „Modern Family” czy „Black-ish” (choć również są świetne) czegoś podobnego w tak idealnych proporcjach nie znajdziemy. W ostatnim odcinku 6. sezonu Sue Heck (rewelacyjna Eden Sher) kończy liceum i szykuje się do pójścia na studia. To jest dziewczyna jedyna w swoim rodzaju, zawsze pełna energii, zawsze pozytywna i podchodząca do wszystkiego z uśmiechem na ustach. Przez ostatnie lata śledziliśmy jej szkolne losy i to, jak próbowała wyrobić sobie markę oraz znaleźć coś, w czym jest dobra. Rzadko jej się udawało, ale nigdy się nie poddawała. I nadszedł ostatni dzień liceum, a my razem z bohaterką byliśmy przez chwilę niezwykle smutni, bo wiele wskazywało na to, że jej wysiłek poszedł całkowicie na marne. Wtedy nadeszła TA cudowna scena z pamiątkową księgą, jaką dostaje każdy uczeń danego rocznika. Sue myślała, że swoją zgubiła. A nawet jakby ją znalazła, nie spodziewała się w niej zbyt wielu wpisów swoich rówieśników. To był jednak prawdziwy wyciskacz łez, gdy ją wreszcie otworzyła i wylało się z niej tyle radości, ciepła i miłości, że naprawdę trudno to opisać słowami – to trzeba obejrzeć. I wierzcie mi, każda minuta poświęcona na nadrobienie ponad 100 minionych odcinków nie pójdzie na marne, choćby właśnie dzięki temu genialnemu momentowi. Perła – 10/10! [video-browser playlist="697361" suggest=""] Nadal sporej ilości frajdy dostarcza Community, choć po 10 odcinkach sezonu można już stwierdzić, że to jednak poziom szczebelek niżej od tego z pierwszych 3 serii. Jakby brakuje mocy, jakiejś szalonej iskry w poczynaniach scenarzystów. To wciąż serial unikalny i innego takiego na małym ekranie się nie znajdzie, ale spuścił nieco z tonu. Ostatnie dwa epizody to jednak znów spora dawka fajnego, absurdalnego humoru i burzenia czwartej ściany, głównie przez Abeda, który cały czas zachowuje się, jakby faktycznie mieszkał w telewizyjnej produkcji. Bawienie się zabiegami retrospekcji i futurospekcji (Britta jako kosmiczny mędrzec wymiata) sprawdziło się na medal w najnowszej odsłonie, która zresztą miała nam chyba zasygnalizować, że ta opowieść zbliża się do końca. Na pewno jest jeszcze szansa na ten obiecany nam od samego startu film pełnometrażowy, ale czy będzie 7. sezon? Zaczynam w to szczerze wątpić. Na koniec słów kilka o The Odd Couple, komedii, która zniechęciła do siebie większość widzów swoimi początkowymi odcinkami. Ja jakoś je przebolałem i brnąłem dalej, o dziwo czerpiąc z kolejnych odsłon umiarkowaną przyjemność. Jasne, nic wybitnego to nie jest, ale jakoś już tak mam, że po „Friends” łykam wszystko, w czym występuje Matthew Perry. Tutaj grał przez większość sezonu tak, jakby ktoś na planie trzymał zakładników i zmuszał go do pracy, ale im dalej w las, tym jakoś lepiej mu szło. Najlepszy był chyba właśnie wyemitowany kilka dnie temu finał, w którym gościnnie wystąpiła Lauren Graham („Gilmore Girls”). Perry poczuł się chyba nieco pewniej przy aktorce i swojej przyjaciółce, która była zresztą kilkanaście lat temu jego dziewczyną. To przełożyło się na wyższy poziom odcinka, a na ekranie w końcu dało się dostrzec to, czego tu tak bardzo brakowało – chemię pomiędzy postaciami. Miejmy nadzieję, że 1. sezon był tylko serią testową, a od przyszłego roku forma będzie tylko rosła.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj