W „Serialowym przeciążeniu” znajdziecie luźne spostrzeżenia o popularnych komediach, dramatach czy proceduralach – ich najnowszych odcinkach, ogólnym poziomie i przyszłości. Gdy natomiast nadarzy się okazja polecić jakiś serial niszowy, nie omieszkamy tego zrobić. Więcej o idei naszego nowego cyklu możecie przeczytać w jego premierowym odcinku. A tymczasem zabieramy się za kolejne seriale! Zaczynamy od ocenienia dwóch ostatnich odcinków "Castle", w których główny bohater zmierzył się ze swoim największym nemezis i kto wie, czy nie najlepszym złoczyńcą w historii serialu – 3XK. Na starcie trzeba powiedzieć jasno, że serial miewał już lepsze dwuczęściowe historie, ale to nadal była świetna i pełna napięcia rozrywka. Psychologiczne gierki mordercy dały się we znaki Rickowi oraz widzom. Po porwaniu Beckett nikt oczywiście nie wierzył w to, że stanie się jej jakaś większa krzywda, ale to nie zmienia faktu, że upozorowanie jej drastycznej śmierci w jednej ze scen sprawiło, iż ciśnienie mogło podskoczyć. Dodatkowym smaczkiem – szczególnie dla fanów „24 godzin” - była tu Annie Wersching w roli socjopatycznej dr Kelly Nieman. Twórcy "Castle" wiedzą, jak dobrze zrobić takie telewizyjne wydarzenie, i ponownie im się to udało. Trudno się temu dziwić, bo historie spod pióra showrunnerów, Davida Amanna i Andrew Marlowe’a, jeszcze nie zawiodły. Muszę jednak przyznać, że jest mi ciut żal z powodu pożegnania z prywatnym detektywem Rickiem Castle'em. Bohater powraca na posterunek i znów będzie rozwiązywał zagadki z Kate i spółką. Coś mi jednak mówi, że niedługo o „Castle” w stylu noir zapomnę, bo teraz znów czas na nieco science fiction. Następny epizod będzie bowiem rozgrywał się miejscu symulującym warunki panujące na Marsie. Wiemy też, że 3XK (swoją drogą, nikt zgonu nie stwierdził, więc jego ewentualny powrót jest niewykluczony) nie miał nic wspólnego ze zniknięciem Ricka na dwa miesiące. Ten wątek też musi niedługo powrócić. W końcu tylko osiem odsłon do końca sezonu.[video-browser playlist="664204" suggest=""] Po obejrzeniu dwóch ostatnich odcinków 15. serii „Kryminalnych zagadek Las Vegas” mogę napisać tylko jedno:  finałowy sezon jest tu konieczny! Jasne, wiele przemawia za tym, że do tego nie dojdzie. CBS wyemitowało niedawno zapowiedź promującą series finale „CSI: Las Vegas”. Okazało się to być pomyłką osoby odpowiedzialnej za grafikę, ale iście zabawny to sygnał. Nie bardziej jednak niż to, że w 18. epizodzie Ted Danson nosił już brodę, która zaczął zapuszczać na potrzeby drugiego sezonu "Fargo". Dochodzi oczywiście słaba oglądalność i to, że obsada się sypie (odszedł z niej George Eads), ale ja nadal wierzę w to, że stacja nie zachowa się po frajersku i zamówi jeszcze kilkanaście odcinków dla serialu, który wyniósł CBS na telewizyjny szczyt. Ten nie może się bowiem tak skończyć. Scenarzyści zdołali zakończyć główny wątek tego sezonu związany z mordercą z Gig Harbor oraz fajnie pożegnali Nicka Stokesa, który poprowadzi laboratorium kryminalistyczne w San Diego. I to by było na tyle. Zdaję sobie sprawę z tego, że był to zawsze rasowy procedural, który nie zagłębiał się zbytnio w osobiste historie bohaterów, ale nie można ich w taki sposób urwać i pozostawić w zawieszeniu. To już postacie z „CSI: Nowy Jork” dostały lepsze i bardziej przemyślane zwieńczenie. CBS, zachowajcie się jak należy![video-browser playlist="664205" suggest=""] Wciąż trzeba zakładać ciepłe skarpety, zanim odpali się "Fortitude", bo mróz niemalże wylewa się z ekranu podczas seansu thrillera stacji Sky Atlantic. Ci niezaznajomieni z serialem mogą zajrzeć tutaj, aby przeczytać recenzję premiery bez spoilerów, a my zabieramy się za kolejne epizody. Wyemitowano ich już 5 i fabuła zaczyna się zagęszczać. Jednak wszystko wskazuje na to, że serial nie będzie robił wycieczek w rejony fantasy czy science fiction, choć niepokojąca atmosfera związana z odkrytymi na Arktyce szczątkami mamuta nadal może przyprawiać o ciarki. W Fortitude nie można umrzeć i być tam pochowanym – takie jest prawo. Nic bowiem w takich temperaturach się tam nie rozkłada. I oto mamy najpewniej wyjaśnienie, co spowodowało chorobę Liama, z którą mierzy się do dziś. Pewnie jakiś pradawny wirus w ciele zwierzęcia przetrwał i nieźle namieszał. Oczywiście nadal to tylko domysły, ale taki obrót spraw jest prawdopodobny. Druga linia fabularna to sprawa morderstwa, która z odcinka na odcinek rozwija się w bardzo interesujący sposób, a śledzenie Stanleya Tucciego próbującego tę zagadkę rozwikłać to prawdziwa przyjemność. Nic tu nie jest takie, jaki się wydaje. Każdy kłamie i każdy coś ukrywa. Naprawdę trudno przewidzieć, jaki jest następny ruch scenarzystów. Nawet z pozoru miła i bezbronna postać może okazać się psychopatą. Nadal dzieją się w „Fortitude” naprawdę dziwne rzeczy i one tylko dodatkowo podkręcają naszą ciekawość. To miasteczko to wcale nie najbezpieczniejsze miejsce na Ziemi i skrywa ono naprawdę okropne tajemnice. Wygląda na to, że ta rajska fasada zaczęła się dla wszystkich walić zaraz po tym, jak pewnego geologa zjadł niedźwiedź polarny. Dlaczego Billy Pettigrew był taki ważny? To się naprawdę świetnie ogląda![video-browser playlist="664206" suggest=""] Specjalny odcinek „Saturday Night Live” za okazji 40-lecia programu był wydarzeniem wyjątkowym. I wydaje mi się, że nie chodziło w nim o to, ile gwiazd można upchnąć w taki kilkugodzinne event, czy nawet o to, aby było wybitnie śmiesznie. Najważniejsze było oddanie hołdu ludziom, którzy przez te cztery dekady dołożyli do „SNL” cegiełkę, oraz Nowemu Jorkowi - miastu, z którym jest ono tak mocno związane. Oglądało się to wyśmienicie i z uśmiechem na ustach (czasem też będąc bliskim uronienia łzy). Skutecznie przypomniano nam, dlaczego „Saturday Night Live” jest tak uwielbiane i dlaczego przetrwało aż tyle lat. W tekście zamieszczam dwa skecze, ale w sieci możecie znaleźć o wiele więcej fragmentów odcinka specjalnego. Willa Farrella prowadzącego "Va Banque", w którym jednym z gości jest Jim Carrey udający Matthew McCoanugheya, możecie zobaczyć powyżej, a poniżej Wayne i Garth ze „Świata Wayne’a” wyliczają 10 najlepszych rzeczy w „SNL”. Zajrzyjcie tutaj, aby posłuchać Andy’ego Samberga i Adama Sandlera w najnowszym Digital Short, oraz tutaj, aby usłyszeć m.in. rewelacyjnego Billa Murraya śpiewającego piosenkę miłosną inspirowaną „Szczękami” Stevena Spielberga.[video-browser playlist="664207" suggest=""] John Oliver znów wymiata w swoim „Przeglądzie tygodnia” na HBO. Tym razem nabijał się z „Pięćdziesięciu twarzy Greya”, które najwidoczniej wcale nie są tak odważnym filmem, skoro we Francji dozwolony jest od 12 lat. Na tamtejsze dzieciaki figle Christiana i Anastasii nie robią żadnego wrażenia. Prowadzący zastanawiał się też, dlaczego magazyn "Sports Illustrated" nadal tworzy specjalne wydanie z modelkami w bikini. Jasne, przez rozpowszechnieniem Internetu miało to sens, ale teraz wystarczy wpisać „sex” w wyszukiwarce Google i cieszyć się darmowym porno (do zobaczenia tutaj). Oliver takim stricte rozrywkowym gagom poświęca jednak zwykle nie więcej niż 1/3 odcinka. Największe wrażenie zawsze robi gwóźdź programu, czyli rzetelnie przygotowany, kilkunastominutowy materiał na poważny temat. Jasne, kilka dowcipów w nim się znajdzie i rewelacyjna to satyra, ale również naprawdę daje do myślenia. Tym razem padło na koncerny tytoniowe - szczerze polecam wszystkim obejrzenia poniższego wideo.[video-browser playlist="664208" suggest=""] „Jess i chłopaki” znów zaserwowało dobry odcinek. Tym razem cała ekipa pojechała do deszczowego Portland na ślub taty Jess. No i było dziwacznie i absurdalnie, co świetnie wpisuje się styl komedii stacji FOX. Najśmieszniejsza była Cece, zawsze pewna siebie, ale totalnie głupiejąca na widok chłopaka, w którym podkochiwała się w liceum. Gościnnie pojawili się Rob Reiner i Jamie Lee Curtis, których zawsze miło zobaczyć w serialu jako nieco zwariowanych rodziców głównej bohaterki. Oprócz tego, że było bardzo śmiesznie, to było też smutno, bo Jess zerwała ze swoim brytyjskim chłopakiem. I teraz trzeba sobie zadać poważne pytanie: czy twórcy znów zrobili z Nicka i Jess singlów, aby ponownie ich ze sobą sparować? Oby nie! Na koniec kilka zdań o "Black-ish", które nadal bardzo mocno pracuje na miano najlepszej nowej komedii sezonu 2014/15. Znów bardzo zgrabnie i zabawnie twórcy naśmiewają się z utartych stereotypów. Córka Andre zaczyna spotykać się z białym chłopakiem, który na dodatek jest Francuzem! Ojciec nie może sobie z tym emocjonalnie poradzić i - jak to ma w zwyczaju - zaczyna świrować. Oczywiście on „nie ma nic do białych, bo ma wielu białych przyjaciół”, ale te seksowne żabojady przecież myślą tylko o jednym. Ostatecznie oczywiście wszystko sprowadza się do tego, że ojciec zawsze będzie troszczył się o córkę i na każdego z jej facetów będzie spoglądał spode łba. Ale ponownie fajnie wyszły zabawy scenarzystów z motywem międzyrasowych uprzedzeń. Mało który serial robi to z taką lekkością jak sitcom ABC, przy okazji nikogo nie obrażając.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj