Fakt, iż na gruncie polskim stand-up dopiero raczkuje, nie oznacza bynajmniej, że jest to rzecz zupełnie nowa. Początków tej dyscypliny możemy dopatrywać się nawet w XVIII i XIX wieku, a bardziej dociekliwi stwierdzą, że i starożytni Grecy praktykowali podobne formy występów i prowadzenia monologów przed większą publicznością... Mimo że podobny rodzaj występów obserwowano u progu XIX wieku zarówno w Stanach Zjednoczonych, jak i w Wielkiej Brytanii, oficjalnie uważa się, że kolebką tej dyscypliny jest Ameryka. Koniec końców bowiem to właśnie amerykańska wizja stand-upu zdominowała cały świat, stąd też to głównie temu odłamowi przyjrzymy się w poniższym artykule. Warto jednak zacząć od samego początku: czym tak właściwie ów stand-up jest? Posiłkując się najbardziej dosłownym tłumaczeniem, można uznać, iż to nic innego jak „występ na stojąco”. I rzeczywiście, na tym to właśnie polega. Komik staje przed zgromadzoną publicznością i wygłasza monolog, który ma rozbawić ją do łez. Nie jest to wcale łatwe – wystarczy, że coś pójdzie nie tak, a śmiałek, który ruszył podbijać tłumy swym wyjątkowym poczuciem humoru, wróci z tej misji nie z przysłowiową tarczą, a wśród gwizdów. By być dobrym stand-uperem trzeba mieć przede wszystkim cięty język, charyzmę oraz umiejętność improwizacji i błyskawicznego reagowania na docinki ze strony publiczności. W przeciwieństwie do kabaretów i przedstawień dramatycznych mówca w stand-upie prowadzi formę rozmowy i interakcji z widzami, która, choć oczywiście wstępnie zaplanowana, może potoczyć się w nieoczekiwanych kierunkach.
Thomas D. Rice - źródło: Museum of Modern Art
Choć sam termin „stand-up” używany jest od zaledwie 40 lat, dyscyplina była uprawiana dużo, dużo wcześniej – nie odróżniano jej po prostu od występów popularnych od zawsze komików. W pierwszej połowie XIX wieku w Stanach Zjednoczonych duży rozgłos zdobył niejaki Thomas D. Rice. Ogromną popularność osiągnął za sprawą amerykańskich minstrel show – charakterystycznych dla tych czasów groteskowych widowisk rozrywkowych. Ich głównym celem było wyśmianie różnic rasowych, w związku z czym aktorzy najczęściej przywdziewali czarne maski lub malowali twarze ciemną farbą. Rice zasłynął ze swojego przedstawienia pod tytułem Jump Jim Crow, stanowiąc inspirację dla mnóstwa późniejszych performerów. "Wesoła tradycja" przetrwała do XX wieku, a solowe występy cieszyły się ogromnym zainteresowaniem ze strony publiczności – były zupełnie czymś innym niż często sztywny teatr i nie skupiały się na fabule, a raczej na wątkach, motywach i charakterystycznych postaciach. Wyśmiewanie przywar i różnych cech, a także tworzenie własnych satyr, które kształtowały nazwisko twórcy, to tak naprawdę nic innego jak kolejna, nowsza odsłona klasycznej komedii słownej. Żywe reakcje publiczności, która chętnie przychodziła na podobne występy, by zwyczajnie odreagować czy pośmiać się, doprowadziły do błyskawicznego rozwoju mnóstwa podobnych praktyk rozrywkowych stricte przeznaczonych dla mas – zaliczamy do nich również muzyczne wodewile i burleski, które u progu swojego istnienia zachowywały prześmiewczego i parodiowego ducha. To właśnie z tego typu dyscyplin wyszli następnie niektórzy protoplaści omawianej dyscypliny – między innymi Jack Benny, Frank Fay, George Burns, a także Charley Case. Ich występom pozbawionym kostiumów, charakteryzacji, makijażu i choreografii przypina się często łatkę pierwszych stand-upów.
Joan Rivers, 1975. Źródło: Las Vegas News Bureau/AP
Dawna komedia masowa była więc ogólną mieszaniną tańców, muzyki i satyr. Jednak po pewnym czasie stand-up w swoim zalążku obrał tylko jedną z tych ścieżek, porzucając wygibasy i śpiewy na rzecz wystąpień słownych. W tym miejscu niejako rozdzielił się od pozostałych gatunków rozrywkowo-komediowych. Problemem wciąż jednak był fakt, że dla pierwszych „stand-uperów” nigdzie nie było odpowiedniego miejsca do działania. Skorzystali więc z tego, że społeczeństwo nieustannie interesowało się muzyką wykonywaną na żywo – to właśnie kluby, puby i kameralne lokale stały się pierwszym przytulnym środowiskiem dla solowych komediantów, pozwalającym im oraz ich nowej dyscyplinie wzrastać i wzrastać. Ci, którzy chcieli spróbować swoich sił w zabawianiu publiczności, często korzystali z możliwości wejścia na scenę w przerwie większego pokazu czy koncertu. Widzowie byli zadowoleni z chwili pauzy i możliwości pośmiania się, a sam performer z tego, że mógł zaprezentować swoją elokwencję i dowcip przed większym gronem. Z tego typu miejsc wywodzi się kolejna gromadka stand-uperów, do której należą między innymi Alan King, Don Rickles i Joan Rivers. Drugim dobrym miejscem na występy były kurorty, które chętnie witały stand-uperów jako rozrywkę wieczoru. W międzyczasie pojawiły się nowe środki przekazu – radio i telewizja. Dla dyscyplin takich jak burleska stały się one dużą przeszkodą, jednak zdolni stand-uperzy szybko zadomowili się w proponowanych przez nie realiach, udowadniając, że są w stanie przystosować się do każdych warunków. Elastyczność i niezależność od rekwizytów czy otoczenia to z pewnością jedna z ważniejszych cech tego typu występów. Stand-up powoli odłączał się więc od szeregu innych praktyk komediowych, wydeptując swoją własną ścieżkę. Wraz ze zmianą środowiska, mentalności ludzkiej i kartek w kalendarzu, zmieniała się również tematyka występów – błahe kpiny z osób innej rasy zastąpiły humorystyczne zastanawiania się nad stereotypami, a język, jakiego używali performerzy, stawał się coraz odważniejszy, wykraczając nierzadko poza umowne granice przyzwoitości. Rzecz jasna działało to na elity niczym płachta na byka, zwłaszcza że solowe występy cieszyły się nie mniejszym zainteresowaniem niż przedstawienia teatralne. Monologi stand-uperów, choć odbywały się na małych scenach, często również porównywano do przedstawień, czego klasy wyższe zupełnie nie mogły zaakceptować – bo jak pozwolić czemuś, co wędrowało rynsztokiem przez wszystkie knajpy w mieście, wejść na szanowaną i kulturalną scenę? Głównego związku z teatrem dopatrywać się można przede wszystkim w korzeniach dyscypliny i nurtów, z jakich się wywodzi – jak choćby przywoływana już burleska. Kontrowersje dotyczące tego, czy stand-up jest sztuką teatralną i sceniczną, zostały podjęte w rozmaitych książkach naukowych, a temat wciąż wzbudza emocje.
George Carlin, 1981, fot. Ken Howard
Tak naprawdę to dopiero lata 50. i 60. ubiegłego wieku pozwoliły stand-upowi rozwinąć skrzydła i nabrać wyrazistości. W tym czasie wyrosło całe pokolenie zdolnych komediantów, którzy siłę swoich występów odnaleźli w tematyce kontrowersyjnej – pojawiły się pierwsze docinki w stronę polityków czy nawiązywanie do tematów tabu, jakim była między innymi seksualność. Była to rzecz na tyle nowatorska i odważna, że nieraz kończyła się przykrymi konsekwencjami – obsceniczny Lenny Bruce został swego czasu aresztowany za swoje skandaliczne występy, a parę lat później podobne zarzuty postawiono także Georgowi Carlinowi. To właśnie oni oraz Richard Pryor uznawani są za głównych prekursorów takiego stand-upu, jaki znamy dzisiaj. Co za tym idzie – to właśnie ich można nazywać pierwszymi stand-uperami, w pełnym tego słowa znaczeniu. Warto nadmienić, że wszyscy trzej inspirowali się przede wszystkim Mortem Sahlem, amerykańskim aktorem, który zasłynął ze swoich trafnie wygłaszanych komentarzy dotyczących aktualnej sytuacji w kraju. Do innych znanych stand-uperów tamtych czasów zaliczyć można między innymi Woody Allen i Bill Cosby. Pojawiało się coraz więcej zagadnień, jakie poruszały stand-upy, dzięki czemu można było je kategoryzować i dopatrywać się wewnętrznych podziałów tematycznych. Z małych kafejek i klubów szybko przeskoczono z powrotem na duże przestrzenie i sceny, a nazwisko, jakie wyrobił sobie dany performer, przyciągało do siebie zupełnie nowe szeregi widzów, co z kolei zaprocentowało w kwestii popularności dyscypliny. W przeciągu lat 70. i 90. wykształciły się kolejne pokolenia stand-uperów, które wywierają ogromne wpływy na współczesnych i z pewnością przyszłych komediantów. Wśród ważnych nazwisk, pozostających jednocześnie na gruncie filmowo-telewizyjnym, wymienić można Robin Williams, Will Ferrell, Whoopi Goldberg czy Jerry Seinfeld.
Woody Allen, 1965, źródło: Daily Mail/Rex USA
W chwili przerwy od Stanów Zjednoczonych warto również rzucić okiem na to, jak to było w Wielkiej Brytanii. Do najbardziej znanych brytyjskich stand-uperów lat 50. i 60. zaliczyć można Petera Cooka i jego Beyond the Fringe Quartet (do którego należeli również Dudley Moore, Jonathan Miller i Allan Bennet), a także słynną grupę Monthy Python. Wyspy, choć rozpoczynały własną przygodę z tą dyscypliną niezależnie od USA (czego przykładem są słynne music halls, gdzie już w XVIII wieku można dopatrzeć się zalążków komediowych monologów), nie zdołały uchronić się przed falą popularności amerykańskiego stand-upu. Jednak mimo wszystko starały się zachować nieco niezależności. Gdy w 1979 roku w Londynie otwarto pierwszy klub komediowy inspirowany humorem i tradycjami amerykańskimi, alternatywni komedianci tacy jak Billy Connolly, Alexei Sayle czy Jennifer Saunders, kładli ogromny nacisk na prezentowanie treści wyróżniających się i oldschoolowych. Jednym z najbardziej popularnych stand-uperów brytyjskich jest Eddie Izzard – jego występy przetłumaczono na wiele języków, co pozwoliło niezależnemu stand-upowi angielskiemu zrobić rundkę dookoła świata i zdobyć jeszcze większy rozgłos. U progu XXI wieku dyscyplina rozpowszechniła się już niemal wszędzie – ze Stanów Zjednoczonych i Europy przeszła również na teren Indii czy Pakistanu. Powstało wiele nowych seriali, programów telewizyjnych i reality show, które bazowały (i do dziś z sukcesem bazują) na podobnych i świetnie przyjmujących się ideach. Współcześnie odbywają się również zawody stand-uperów, a sceny, jakie się przed nimi otwierają, to już nie tylko kameralne deski klubów czy przestrzeń między stolikami w pubach. Zarówno w Kanadzie, jak i w Szkocji odbywają się corocznie rozmaite festiwale, gdzie rasowi stand-uperzy mogą czuć się jak ryba w wodzie. W Ameryce powstają także specjalne szkoły komediowe, które przyuczają do tego coraz bardziej popularnego fachu, a po archiwalia coraz częściej sięga telewizja i Internet, rozpowszechniając zarówno te, jak i bieżące występy na skalę ogólnoświatową.
Eddie Izzard, fot. Amanda Searle
Dziś stand-up ma się lepiej niż kiedykolwiek. Pozostawiając wolną rękę twórcy, dyscyplina staje się materiałem pożądanym przez wielu odważnych komediantów. Stand-upy pozwalają na nieskrępowane wyrażanie własnego zdania, co często wiąże się z wspomnianymi już przekleństwami, skandalami czy kontrowersją, ale również poruszają tematykę ważną, aktualną i potrzebną. Inteligentna interakcja z publicznością może nierzadko pełnić też cele edukacyjne i poszerzać horyzonty. Współczesność ma też niepodważalny atut, jakim są media społecznościowe – wystarczy nagrać własne wideo i zamieścić w Internecie, by stać się popularnym w wielu kręgach. W ten sposób zaczynało wielu współczesnych stand-uperów, również polskich. Monologi prowadzą zarówno młodzi, jak i starsi, mężczyźni oraz kobiety... Stacje telewizyjne coraz chętniej emitują ich występy, a w większych miastach powstają nawet kluby, które jednoczą miłośników tej dyscypliny, bez znaczenia, czy są oni amatorami, czy profesjonalistami. Choć jak już wspomniałam, na naszym gruncie jest to rzecz dopiero raczkująca i zdecydowanie wymagająca oswojenia (głównie za sprawą bezlitosnego łamania tabu i nieraz bolesnej szczerości, do czego nie w pełni przyzwyczaiły nas kabarety czy łagodne slamy poetyckie) można przypuszczać, że osiągnie popularność znacznie szybciej, niż się spodziewamy. Przebycie długiej i wyboistej drogi i pokonanie szeregu trudności udowadnia tylko, że stand-up to rzecz, która poradzi sobie wszędzie.
W każdy wtorek o 22:00 można oglądać program Comedy Club na kanale Comedy Central. Propozycja dla wielbicieli stand-upu.
fot. Comedy Central
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj