Nie ma chyba nic bardziej naiwnego niż pogoń za internetowymi modami. Bo nawet jeśli uda się pochwycić tę, która przez jakiś czas nam umykała, okazuje się, że już dawno przyszła następna, po niej jeszcze inna i tak czy inaczej zostajemy z gołębiem na dachu. Sieciowy czas płynie bowiem nieco inaczej, każda sekunda jest tam jak godzina. A Slender Man to niemalże historia starożytna.
Dlatego tyleż godna pochwały, co wywołująca uśmieszek politowania śmiała próba podboju kin filmem o Szczupłym Facecie dopiero teraz, po bodajże niemal dekadzie, odkąd wypłynęła creepy pasta z udziałem porywającego dzieciaki człowieka bez twarzy, wydaje się niczym innym jak szarżą z motyką na słońce. Oczywiście nie ma co wymagać cudu od niskobudżetowego horroru usiłującego ubić parę groszy na przebrzmiałym już czarnym charakterze z internetowych opowieści wyssanych z palca, ale jednak marketingowcy kroczą osobliwą według mnie ścieżką. Bo o ile wypuszczono jakieś tam trailery czy plakaty, nie wykorzystano tego bodaj najoczywistszego potencjału owej postaci, mianowicie samej sieci. A to przecież viralowy samograj. Albo raczej byłby nim dawno, dawno temu, czyli w 2009 roku. Wtedy to na stronie Something Aweful sztucznie wykreowano kolejny miejski mit o smukłym mężczyźnie o gładkim licu i nienaturalnie długich kończynach, który grasuje po lasach i straszy ludzi. Nie była to bynajmniej pierwsza creepypasta wydalona przez internet, nic bardziej mylnego, ale jako jedna z nielicznych przetrwała.
Czemu? Nie podejmuję się oceny zjawiska, do którego podchodzę z pewną pobłażliwością, lecz fakt faktem, że akurat Slender Man był całkiem solidnie umocowany w popkulturowych kontekstach. Niejaki Eric Knudsen, publikując na Something Aweful spreparowane przez siebie zdjęcia opatrzone krótkimi relacjami tych, którzy rzekomo zdążyli sfotografować monstrum (i przeżyć), nie spodziewał się, że inni tak chętnie podłapią temat i niebawem jego chudzielec zostanie oblepiony swoistą mitologią. Knudsen odwoływał się między innymi do prozy Lovecrafta i Kinga, gier w typie Silent Hillczy kultowych już, mistrzowsko przełożonych na nasze Morderczych kuleczek – grozę budził tam przecież nie kto inny jak wychudzony Tall Man. Niebawem ten internetowy fenomen wymknął się młodemu demiurgowi spod kontroli, jak grzyby po deszczu wyrastały niezliczone rysunki i opowiadania będące niezbitymi dowodami na wykoślawioną miłość, jaką sieć obdarzyła Slender Mana. Szybko powstał netowy serial inspirowany nowym antybohaterem, czyli Marble Hornet sautorstwa innych stałych bywalców Something Aweful, Troya Wagnera i Josepha DeLage’a, który w 2015 roku przepoczwarzył się nawet w pełny metraż Always Watching: A Marble Hornets Story (uwaga, jedyna ciekawa rzecz na jego temat: potwora zagrał Doug Jones). Z początku filmiki umieszczane na YouTube oglądały miliony ludzi. Te ostatnie, sprzed czterech lat, interesowały „zaledwie” kilkaset tysięcy. Nakręcono ich łącznie ponad setkę.
Spadek popularności nie zniechęcił Wagnera, który jakiś czas temu zapowiadał komiks umiejscowiony w jego uniwersum, lecz, o ile mi wiadomo, ten nie ujrzał jeszcze światła dziennego i na razie nikt nic nie wie. Na przestrzeni lat nie tylko wesołe chłopaki próbowały podpiąć się pod YouTube'owy szał na Slender Mana, ale nikomu nie udało się powtórzyć ich efemerycznego sukcesu. Nie najlepiej radzili sobie też amatorzy mający chrapkę na film pełną gębą, bo ani zapowiadane przed laty Entity, ani sfinansowany przez Kickstarter Slender Mannie zostały ostatecznie nakręcone. Albo nie potrafię korzystać z Google'a. Trudno jednak nie docenić tego kolektywnego oddania sprawie, tej całkowicie świadomej i grupowej chęci stworzenia nowoczesnego mitu, która, jak sądzę, zapewniła Chudzielcowi popularność. Rzecz jasna podobnie nieskoordynowane, chaotyczne działanie rodzi szereg pytań, bo mimo że postać tę lepiono i lepiono, nadal Slender Mana otacza aura tajemnicy. Chyba nikt nie potrafi jednoznacznie stwierdzić, skąd pochodzi i o co mu chodzi (sic!). Tyle dobrego, że, zgodnie z powyższym, i my możemy dopisać mu dowolną biografię i przypisać najokropniejsze nawet okropieństwa. O to przecież chodzi, o podzielenie się lękiem i poczucie wspólnoty, która pomaga brnąć w ten koszmar.
Ale nie tak prędko, jeszcze nie łapcie za kamery, nie piszcie książek i nie ilustrujcie powieści koleżanki. Slender Man to nie żadna domena publiczna. Prawa autorskie należą oczywiście do Knudsena, który udzielił przed dwoma laty licencji firmie producenckiej odpowiedzialnej za film kinowy służący mi za punkt wyjścia do owych rozważań. I powinny one tak naprawdę zakończyć się całkowicie poważną i tragiczną informacją, którą co prawda rozgrzebały brukowce, ale która nie była, niestety, dziennikarską kaczką. Otóż w maju 2012 roku dwie dwunastolatki zadźgały nożem swoją rówieśniczkę, chcąc w tenże sposób zaimponować Slender Manowi. Jasne, jak nie ten powód, to znalazłby się inny, szczególnie że jedna z dziewczyn miała również komunikować się z żółwiami ninja i Voldemortem. Obie wyjdą z zakładów psychiatrycznych już jako dorosłe kobiety.
Za oceanem Slender Mana oglądają już od tygodnia i napływające z Ameryki sygnały nie są optymistyczne, ale takowych chyba nikt się, tak po prawdzie, nie spodziewał. Ze swojej strony dodam, że lepiej chyba zostać przed telewizorem i obejrzeć przyzwoite Channel Zero (u nas na Showmaxie), antologię grozy opartą na rozmaitych creepypastach, która nie dała się przygnieść wyciągniętemu z internetu tematowi, ale przerobiła go po swojemu. Może przy którymś sezonie przyjdzie kolej i na Slender Mana. Należałoby się chłopu, bo jednak trochę w tej sieci namieszał.
Bartek Czartoryski. Samozwańczy specjalista od popkultury, krytyk filmowy, tłumacz literatury. Prowadzi fanpage Kill All Movies.