Oparte na klarownej strukturze epizody zapewniają po dzień dzisiejszy niezobowiązującą, ale także intrygującą godzinną rozrywkę w postaci tak zwanej „sprawy na odcinek”. Jednocześnie, jak praktycznie każdy gatunek telewizyjny, procedurale jako takie budzą spore emocje, posiadając zarówno swoich sympatyków, jak i zagorzałych przeciwników, którzy od lat wieszczą rychły koniec tego gatunku w telewizji. Jednak czy faktycznie mamy do czynienia z jego zanikiem? I co właściwie jest w serialach tego typu, co do nich przyciąga? Procedural, czyli inaczej serial typu „sprawa-na-odcinek”, jest jednym z najbardziej znanych gatunków telewizyjnych obecnych na scenie telewizyjnej - jeśli nie od początku jej istnienia, to przynajmniej od dobrych kilkudziesięciu lat. Samych jego początków można się doszukiwać już w literaturze daleko wcześniejszej niż sama telewizja, ponieważ właściwie wszystko co miało wcześniej swoje odcinki, może być postrzegane jako inspiracja dla powstania dzisiejszego gatunku telewizyjnego. Dzisiejszy, typowy serial oparty o ten gatunek składa się z epizodów, w których występują stali bohaterowie rozwiązujący co odcinek nową sprawę, przy czym jest to szeroko pojęta definicja sprawy od policyjnych zagadek, przez gabinety lekarskie, aż po prawnicze biurowce.
fot. CBS
W czasach przed tak zwanymi „internetami”, czyli masowym i powszechnym dostępem do niego, z niemal nieograniczonymi możliwościami oglądania naszych ulubionych seriali, gdy panował sztywny, tygodniowy program telewizyjny, seriale po prostu musiały być konstruowane tak, aby przegapienie kilku epizodów nie wiązało się z kompletnym wypadnięciem z fabuły. Ratunek przyszedł więc poprzez wypracowanie ideału procedurala, gdzie z epizodu na epizod niewiele się zmienia w zależnościach między głównymi bohaterami. Taki też ideał dostała w spadku po poprzedniej erze dominacji telewizyjnej współczesna scena medialna. I tutaj pojawia się problem. Bo świat się zmienił, co za tym idzie, także widownia, a procedurale w swojej najczystszej formie nie. Zaczęły także pojawiać się, a niektórzy nawet twierdzą, że dominować, nowe fabuły koncentrujące się na głównych bohaterach, ich przeżyciach i personalnych dramatach. Widz zaczął obserwować rozwój postaci, zaczął też wiązać się z nimi emocjonalnie. Tego typu produkcje język angielski określa mianem „serial”, jednak, jak widać, tłumaczenie na język polski jest zgoła niefortunne. Zasadniczo różnica polega na tym, że nowa forma jest skonstruowana na modłę ciągłej fabuły, jednego długiego filmu podzielonego na sekwencje, a pominięcie któregoś z odcinków sprawia, że niejednokrotnie trudno połapać się w fabule, ponieważ jest dużo bardziej skomplikowana, niż ta, znana z procedurali. Wywiązała się zatem swojego rodzaju rywalizacja pomiędzy dwoma obozami, do tego stopnia, że w obóz seryjnych produkcji ogłosił nową erę i śmierć procedurali wraz z wejściem Gry o tron w 2011 roku. Ale jakby nie patrzeć - mamy obecnie 2018 rok, a one jak były, tak są i raczej nie mają zamiaru nagle zniknąć. Ale do rzeczy. Co właściwie jest takiego złego w tym gatunku, że narobił sobie przez lata tylu wrogów? Wśród najpopularniejszych zarzutów jest, po pierwsze, przewidywalność fabuły, bo przecież jakby to wyglądało, gdyby w proceduralu koniec odcinka nie przyniósł rozwiązania, tylko nowe pytania, a po drugie, najzwyczajniejsza nuda. No właśnie. Nuda. A czy to nie jest po prostu kwestia kreatywności scenopisarzy? Czy dobrze przemyślane krótkie historie są w stanie nas znudzić? Czy po prostu widzowie czują powiew nudy, kiedy zwyczajnie dobre pomysły na historie się skończą i procedural zboczy na tory dobrze znanej wszystkim sztampy? Więc może to nie sama forma jest tak przykra oponentom, tylko zwyczajnie brak oryginalności i pomysłu na rozwój tego gatunku? Jakkolwiek trudno to przyznać koneserom srebrnego ekranu, prawdopodobnie każdego z nas kiedyś przyciągnął nierealny świat policjantów, detektywów, prawników, lekarzy… Ja przyznaję się bez bicia, że jest w dobrze zrobionym proceduralu tak zwane guilty pleasure, czyli coś, czego nie jest w stanie zapewnić nawet najbardziej kunsztownie zrobiona prestiżowa produkcja seryjna. No właśnie, zatem do plusów! W dobrze zrobionym proceduralu wnikamy w tajemniczy, pełen zagadek i ciągłego napięcia świat niedostępny większości z nas. Kto nie chciał kiedyś na chwilę zostać topowym prawnikiem pracującym na 38 piętrze wieżowca w Chicago? Albo poczuć ten dreszczyk adrenaliny, ścigając podejrzanego po dachach Bronxu? Procedural idealne się do tego nadaje, zapewnia swoim widzom godzinną dawkę adrenaliny z wielkimi stawkami i równie wielkimi zwycięstwami, a wszystko, co musimy zrobić, to kliknąć play i rozsiąść się na kanapie. Jest w tej formie coś hipnotycznego, coś, co przyciąga i uzależnia, a to swoją tajemniczością, a to mrokiem, czy w końcu komedią i żartami sytuacyjnymi. Ale dlaczego te czynniki nas właśnie tak bardzo przyciągają? A no może dlatego, że nasze codzienne życie często nie jest tak emocjonujące jak życie bohaterów procedurali. I na całe szczęście, bo kto co tydzień chciałby na przykład badać groteskowe sceny mordów albo zajmować się wielomilionowymi pozwami międzynarodowych firm? Procedural służy zatem jako swego rodzaju substytut niebezpieczeństwa, ale także przynosi nam efekt katartyczny – możemy na kilkadziesiąt minut zatopić się w świat zbrodni i intryg lub też odwrotnie, w świat pełen humoru i komedii, po to, aby w skondensowanej, godzinnej formie otrzymać zagadkę i jej rozwiązanie, a po zakończeniu odcinka głębiej odetchnąć i z uczuciem świeżości przejść do naszego, jakże innego, zwyczajnego życia. Problem w tym, że wszystko, co dobre, nie może trwać wiecznie i klasyczna forma procedurali, w świetle nowego, seryjnego serialu skupiającego się na przeżyciach i ewolucji głównych bohaterów, zaczyna się wyczerpywać. Serial seryjny, mimo pewnych wyzwań (jak żelazna logika następstwa zdarzeń, którą procedurale często zręcznie omijają, przynajmniej jeśli chodzi o swoich protagonistów), ma niezastąpioną zaletę – absolutnie uzależnia. Jest jak nałóg. Kto nie zarwał chociaż jednej nocki, bo po prostu musiał się dowiedzieć, co się stanie z bohaterem, któremu się kibicuje, niech pierwszy podniesie dłoń. Producenci oczywiście to wiedzą i szukają nowych dróg i rozwiązań, innowacji i modyfikacji gatunku.
fot. CBS
Lekarstwem, na tę seryjną chorobę miało być wprowadzanie większych wątków narracyjnych, które obejmowałyby na przykład cały sezon. Główni bohaterowie procedurali zaczęli więc ewoluować, dostaliśmy większy wgląd w ich emocje, przeżycia i problemy. Słowem, zostaliśmy świadkami powstania nowej, hybrydowej formy bazującej na proceduralu, ale jednocześnie zawierającej elementy znane z opowieści seryjnych. Przykładami można sypać jak z rękawa – Elementary, Bones, The Mentalist, Lie to Me, Blindspot, The Good Wife czy Scandal, by wymienić tylko kilka z całego wachlarza produkcji hybrydowych. Wszystkie z wymienionych przykładów interesują i przyciągają fanów na dłuższą metę nie dlatego, że każdorazowo zawierają fascynujące historie i zmagania bohaterów z kłodami rzucanymi im przez scenarzystów pod nogi, ale dlatego że się zastanawiamy, czy Alicia Florrick zostawi męża czy nie, czy Olivia Pope w końcu znajdzie sobie porządnego faceta, który nie jest uwikłany w polityczne machlojki, i czy w rodzinie agenta Bootha chociaż przez chwilę będzie spokojnie. Z drugiej strony, nawet jeśli nie jesteśmy hardkorowymi miłośnikami Mad menów albo W garniturach, to jeśli przypadkiem trafimy na odcinek, jest duża szansa, że przy nim zostaniemy i go obejrzymy, właśnie dzięki wciąż stosowanej, podstawowej formule „sprawy na odcinek”. Czy zatem ta hybrydowa forma może być nazwana spadkobiercą tradycyjnego dziadka-procedurala? Czy jest to kolejny etap ewolucji? Idąc za przykładem wspomnianych bohaterów, instynkt podpowiada, że tak, co widać najlepiej w dobrowolnym czerpaniu ze źródeł gatunkowych procedurala przez platformy VOD, które częściej kojarzymy z prestiżowymi produkcjami telewizyjnymi, nierzadko wypuszczanymi „sezonowo” w całości, niż z wielkimi 24-odcinkowymi sezonami ciągnącymi się przez pół roku. Dobrym przykładem takiej modyfikacji gatunkowej jest Mindhunter Netflixa, który zapewniając nam „zbrodnię na odcinek”,  jest także, a może przede wszystkim, ambitnym i trudnym serialem o narodzinach nowych metod ścigania zbrodniarzy i to właśnie o ich rozwój, wzloty i upadki chodzi w głębszym sensie serialu. To ten element jest przysłowiowym „hakiem”, który nas uzależnia. Dodając do tego kunszt, z jakim budowane są z pozoru sztampowe postaci dwóch detektywów – świeżaka i starego wygi – oraz złożoność ich psychiki i motywacji (ta momentami niepokojąca fascynacja Forda seryjnymi mordercami i niemal ojcowska, twarda czułość Tencha względem młodego partnera) można powiedzieć, że mamy tutaj przepis, jak zrobić z hybrydowego procedurala coś jakościowego i naprawdę złożonego. Ale! Zanim zaczniemy święcić triumfy, trzeba przypomnieć, że platformy takie jak Netflix, Amazon Prime czy Showmax są w wyjątkowo komfortowej sytuacji, ponieważ ich odbiorca jest najbardziej interaktywny i elastyczny – może sam wybierać, w jakim „trybie” chce oglądać wybraną produkcję, czy pochłonie ją w całości na raz, czy może będzie się delektował jednym odcinkiem na jakiś czas. „Tradycyjna” telewizja ma trochę inaczej – nadal podlega wielu ograniczeniom, takim jak uregulowania prawne, budżet, odbiorca i czas antenowy. W tej grupie są na przykład kablarze tacy jak HBO czy AMC, których krępuje ramówka (absurdem byłoby wypuszczać przecież cały sezon na raz w telewizji), ale ich oferta jest skierowana do wymagającego odbiorcy (na tym oparty jest przecież cały branding HBO, bo „to nie telewizja, to HBO”), budżety przeznaczane na produkcje są relatywne wysokie, a amerykańskie regulacje prawne są dużo luźniejsze w tym przypadku, ponieważ aby je odbierać, trzeba mieć wykupioną subskrypcję. W końcu są też ogólnodostępne kanały takie jak CBS, NBC czy Fox, które krępuje zarówno czas, jak i prawo, budżety oraz odbiorcy, ponieważ kierują swoją ofertę do najbardziej różnorodnej widowni, zwykle przeznaczają mniejsze środki na swoje produkcje, niż płatne telewizje, a także, z racji swojej ogólnodostępności, muszą podporządkowywać się wymaganiom stawianym im przez Federalną Komisję Łączności (FCC). Stąd wniosek, że produkcje takie jak wspomniany Mindhunter są właściwie poza zasięgiem większości podmiotów rynkowych ze względu na wyżej wspominane uwarunkowania i dlatego też, w większości, ta hybrydowość procedurali jest wypadkową prawno-finansowo-odbiorczej mieszkanki wybuchowej. Nie mniej jednak wszyscy, nawet najbardziej powolni i potężni gracze rynkowi dostrzegli już zachodzące zmiany i jak jeden mąż ruszyli na podbój hybrydy gatunkowej, czegoś pomiędzy proceduralem, a serialem seryjnym.
fot. materiały prasowe
A więc - czy to jeszcze ma sens? Myślę, że jesteśmy świadkami sporych przekształceń w samym gatunku, jakim jest procedural. Każdy serial, który powstaje, ma swoją kanwę, płótno na którym jest kształtowany i jest nim właśnie konwencja gatunkowa. Nawet te produkcje, które określane są mianem „przełomowych” i „zrywających schematy”, mają swój gatunek, który ogólwnikowo można nazwać telewizją jakościową czy też produkcjami prestiżowymi. A gatunki mają to do siebie, że rzadko kompletnie znikają z telewizyjnej sceny, mają po prostu swoje okresy świetności i zapomnienia, a od czasu do czasu zostają odświeżone, zmodyfikowane i jakiś nowy, zaskakujący element zostaje dodany, ale jako takie trwają. Dlatego myślę, że procedural ma swój sens, nie każda produkcja telewizyjna musi nas absolutnie pochłaniać, mogłoby nam nie starczyć wytrzymałości na taki emocjonalny rollercoaster. A procedural w swojej konwencji „zagadki na odcinek” jest czasem przyjemnym wytchnieniem, co oczywiście nie oznacza, że nie powinniśmy, jako widzowie, domagać się i oczekiwać tworzenia coraz lepiej napisanych i nakręconych procedurali, które uwzględniają w sobie duże wątki narracyjne.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj