Pomysł Kevina Costnera na nakręcenie filmu Tańczący z wilkami wydawał się niemniej szalony niż odważny – nakręcenie trzygodzinnego westernu w okresie, w którym ten gatunek nie cieszył się popularnością, a do tego przedstawienie amerykańskich żołnierzy jako czarnego bohatera – to nie wróżyło dobrze. Dodatkowo Kevin Costner po raz pierwszy miał sprawdzić się w roli reżysera i producenta. A jednak powstała dla Orion Pictures adaptacja książki Michaela Blake’a Tańczący z wilkami okazała się ogromnym sukcesem. Film, którego produkcja kosztowała 22 miliony dolarów (3 miliony Costner musiał dołożyć z własnej kieszeni, żeby dokończyć film) zarobił w box offisie 424 miliony. Tańczący z wilkami zebrał bardzo dobre recenzje i spotkał się z rewelacyjnym przyjęciem na American Indian Film Festival w San Francisco. Film zgarnął aż siedem Oscarów, m.in. dla najlepszego filmu, za najlepszą reżyserię i za scenariusz, który Michael Blake napisał na podstawie swej powieści.  Kevin Costner zaś za główną rolę uzyskał nominację do Nagrody Akademii. Film został obsypany masą innych nagród, m.in. Złotym Globem za najlepszy film dramatyczny. Wreszcie to m.in. dzięki Tańczącemu z wilkami western przeżywający w latach 80. kryzys, odrodził się. Z okazji trzydziestolecia filmu postanowiłam sprawdzić, czy historia porucznika Johna Dunbara, który odnajduje własne ja wśród plemienia Siuksów, nadal się broni. Na potrzeby tekstu zafundowałam sobie seans czterogodzinnej wersji filmu. Muszę przyznać, że na początku Tańczący z wilkami niezmiennie porywa. Scena, w której Dunbar wciąga buty na ranną nogę, wciąż bardzo silnie oddziałuje na odbiorcę, niemałe wrażenie robi również samobójczy zryw bohatera. Czterogodzinny seans jest jednak sporym wyzwaniem. Nie da się ukryć, że pomimo całej przyjemności, jaka płynie z odbioru filmu, szczególnie środkowa część Biegnącego z wilkami się dłuży. Sugerowana więc przez twórców intermisja jest dobrą opcją, jeśli nie chcemy, by dopadł nas moment krytyczny. Nie da się jednak zaprzeczyć, że nawet po tylu latach od premiery film pozwala rozsmakować się w pewnym uczuciu nostalgii i z przyjemnością rozgościć w indiańskim świecie.   Tańczący z wilkami afirmuje kulturę Indian i trzeba przyznać, że to właśnie sam temat jest jedną z najciekawszych stron filmu, wciąż atrakcyjnych dla widza. Seans stanowi niepowtarzalną okazję, by przez kilka godzin doświadczyć tego niedostępnego świata. Jako widzowie odczuwamy zaś satysfakcję z zacieśniania więzów Dunbara i jego indiańskich przyjaciół. Aktorstwu Kevina Costnera nie można nic zarzucić – wręcz przeciwnie, a zgrabnie wplecione w film elementy humorystyczne wciąż bawią. Są w produkcji sceny, które nadal wzruszają – jako przykład mogę wskazać pożegnanie Dunbara z Kopiącym Ptakiem. Z jakimś sentymentem ogląda się też relację rodzącą się pomiędzy porucznikiem a wilkiem Dwie Skarpety. Warto przy okazji wspomnieć, że w rzeczywistości zwierzęcy bohater grany był przez dwa wilki imieniem Teddi i Buck. Co ciekawe, jakiś czas temu Kevin Costner wyznał, że praca ze zwierzakami, delikatnie mówiąc, nie należała do najłatwiejszych. Podczas zdjęć wilki udawały się w niepożądanych kierunkach, a przez problemy związane z kręceniem scen z ich udziałem powstały spore opóźnienia. Co więcej, aby utrzymać uwagę zwierzaków, Costner wkładał sobie do kieszeni…  mięso.   Ponowny seans Tańczącego z wilkami niezmiennie stanowi ucztę dla oka – panoramy terenów preriowych oraz sceny kręcone w naturze dają niekłamaną przyjemność wizualną. Również niektóre sceny walk czy polowań robią wrażenie. Scen przemocy nie ma w filmie bynajmniej zbyt wiele, przez co, kiedy następują, oddziałują mocno. Wciąż imponująco wypada widowiskowa scena polowania na bizony, która powstała przecież bez użycia CGI. Do dziś jest ona na tyle realistyczna, że poważnie zastanawiałam się, czy zwierzęta nie zostały na potrzeby filmu zabite. To nie mogłoby być akceptowalne ani z dzisiejszej, ani dawniejszej perspektywy. Humane Hollywood zapewnia jednak, że tak się nie stało. Grające w filmie bizony były mechaniczne, a ich koszt wyniósł 250 tys. dolarów. Nie musicie z resztą martwić się o inne zwierzęta -  także wilki wcielające się we Dwie Skarpety po filmie były całe i zdrowe. Martwe jelenie czy sarny „zapewnił” natomiast zarząd dróg. Dziś bardziej niż kiedykolwiek aktualne jest przesyłanie proekologiczne filmu, kiedy dbałość o środowisko zeszła przy walce z pandemią na dalszy plan. Tańczący z wilkami pokazuje bowiem, jak wiele jest rzeczy, których moglibyśmy nauczyć się od Indian – życia w harmonii z naturą i szacunku do tego, co od niej dostajemy. Indianie nie czynią Ziemi sobie poddanej – kiedy zabijają zwierzę, traktują je z wdzięcznością i szacunkiem, nie pozwalają, by jakakolwiek jego część się zmarnowała. W przeciwieństwie oczywiście do białych myśliwych, którzy pozostawili przerażającą liczbę oskórowanych bizonów bizony – ta scena wciąż robi porażające wrażenie.  
fot. materiały prasowe
Tańczący z wilkami określany jest mianem westernu rewizjonistycznego. Opowiada bowiem o rdzennych Amerykanach, pokazuje niesprawiedliwość rasową. To bez wątpienia głos opowiadający się po stronie Indian. Prezentuje on jednak narrację białego człowieka, skierowaną do białych odbiorców. Dodatkowo to biały człowiek staje się bohaterem uwielbianym przez Indian, tymczasem przecież jego rasa odpowiada za całe zło. Taka narracja współcześnie nie mogłaby najpewniej zaistnieć, a z dzisiejszej perspektywy film krytykowany jest za takie podejście do tematu czarnych kart w historii USA. W zasadzie nie jest to film o Indianach, a o białym człowieku czerpiącym z ich mądrości dla własnych potrzeb. Sam film nie stanowi więc reprezentacji Indian, a jedynie wyobrażenie białego człowieka na ich temat. Chociaż reżyserowi zależało na autentyczności, postaci mówią chociażby w języku Indian, to portret tej grupy etnicznej jest uproszczony, nie do końca wiarygodny, i to czuć po latach. Tak naprawdę w filmie Indianie mówią, zachowują się tak samo, jak biali ludzie, a jedyną większą różnicą jest ich wygląd. Już z resztą w latach 90. wielu Lakotom nie podobał się sposób, w jaki biały bohater zdominował film, produkcję krytykowano również za pewne przekłamania historyczne. W rzeczywistości to najpewniej Paunisowie padali ofiarami Siuksów, których w filmie przedstawia się jako agresorów. Jeśli jednak odetniemy się od tej kwestii i spojrzymy na film po prostu jak na historię bohatera, to zdamy sobie sprawę, jak bardzo aktualna po 30 latach jest jego wymowa – rzec by można, że ponadczasowa. Jak to w westernie bywa, i w Tańczącym z wilkami obserwujemy zderzenie Natury, reprezentowanej w tym przypadku przez Indian, z cywilizacją. Główny bohater z owej cywilizacji przechodzi na stronę Natury i to w niej się odnajduje siebie. Zgodnie z tym, co André Bazin mówił o westernie, jego istotą jest mit. Tańczący z wilkami wydaje się być wzorcową prezentacją monomitu – w nim to bowiem bliski śmierci bohater przeobraża się, dostaje szansę, by się odrodzić, rozpoczyna nowe, prawdziwe życie. Jak bowiem mówią Indianie w filmie, to szlak prawdziwego człowieka jest najważniejszy w życiu. Jako taka opowieść wciąż oddziałuje na widzów i niezmiennie możemy odnieść ją do nas samych. Mity nigdy się nie starzeją, więc pod tym względem zestarzeć nie mógł się też Tańczący z wilkami. Po trzydziestu latach od premiery film Kevina Costnera wypada całkiem nieźle i pod wieloma względami wciąż może być atrakcyjny dla widzów. Rozumiem jednocześnie, że długość produkcji może skutecznie zniechęcać do ponownego seansu. Raz na 30 lat film Tańczący z wilkami można jednak z przyjemnością obejrzeć.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj