Dnia 17 marca 2020 roku odbył się koncert zespołu Dropkick Murphys. Choć na sali nie było publiczności, to w internecie na żywo obejrzało przeszło pół miliona widzów. O kulisach tego bezprecedensowego wydarzenia rozmawiamy z Kenem Caseyem, założycielem i wokalistą zespołu.
ALEKSANDER MAZANEK: Jak to się stało, że w ogóle wpadliście na pomysł streamowania koncertu Dropkick Murphys?KEN CASEY: Mieliśmy tu w Bostonie zaplanowane kilka koncertów na tydzień otaczający Dzień św. Patryka i musieliśmy wszystko odwołać. Ludzie byli z tego powodu podminowani, więc stwierdziliśmy, że możemy choć wystąpić na ekranach. Przerodziło się to w wielki show, który oglądali nie tylko ci, którzy mieli wcześniej kupione bilety, ale i ludzie na całym świecie. Chcieliśmy zafundować wszystkim zamkniętym w domach choć odrobinę relaksu i zapomnienia w ten ciężki czas. Odzew przerósł nasze najśmielsze oczekiwania do tego stopnia, że kiedy wszystko wróci do normy i będziemy już grać regularne koncerty, chyba co roku w ten wyjątkowy dzień zagramy dla wszystkich.
Ciężko było dać show bez publiki?
Nie było to łatwe, ale tak naprawdę nie czuliśmy braku publiczności, cały czas mieliśmy w głowach, że gdzieś tam są ludzie, którzy siedzą przed ekranami i to właśnie dla nich gramy ten koncert. Myślę, że znacznie trudniejsze jest odegranie czegoś takiego pod teledysk. Tutaj mieliśmy cel, chcieliśmy zafundować widzom dobrą zabawę i to, że nie było nikogo prócz nas i techników, nie miało znaczenia. Chociaż wiadomo, że łatwiej jest, kiedy są przed tobą żywi ludzie. My żyjemy publicznością, interakcją…
Miałem wrażenie, że kamery i ekipa techniczna byli dla was swoistym punktem odniesienia, który nieco to wszystko ułatwił.
Pewnie, że tak! To są ludzie, z którymi gramy i pracujemy przeszło dekadę i dla wszystkich było to duże i nowe doświadczenie. Ekipa robiła wszystko, żeby podtrzymywać nas na duchu i jeszcze bardziej podsycać ogień. Jesteśmy im za to bardzo wdzięczni.
Spodziewaliście się takiej widowni? W szczytowym punkcie na wszystkich platformach śledziło was ponad pół miliona widzów.
W życiu… To było ogromnie miłe doświadczenie. Wiele z tych osób słyszało nas wtedy po raz pierwszy w życiu. Wiesz, to była dobra okazja, żeby powiedzieć komuś: „hej, zobacz, to ta kapela, o której ci mówiłem”. I o ile w innej sytuacji często w odpowiedzi padało: „nie mam teraz czasu” czy coś podobnego, tak teraz ludzie zwyczajnie nie mieli nic lepszego do roboty. Ludzie wysyłali nam zdjęcia i nagrania,jak bawią się przy naszym koncercie całymi rodzinami, z dzieciakami, które pewnie nie miały innej okazji nas posłuchać. To bardzo przyjemne i pokrzepiające.
Technicznie rzecz biorąc, był to największy koncert, jaki kiedykolwiek daliście.
Pod względem widowni? Zdecydowanie.
Ile było kamer?
Sześć. Dwie na scenie, po lewej i po prawej, jedna na wózku, jedna na kranie i dwie pod sceną, jedna do szerokiego planu, druga do zbliżeń.
Co było najbardziej stresujące?
Organizacja, zdecydowanie. Mieliśmy 48 godzin na przygotowanie wszystkiego. Zebranie kamer, dźwiękowców, przygotowanie infrastruktury pod streaming na kilka platform jednocześnie, co było istotne, bo chcieliśmy trafić do jak najszerszego grona odbiorców. Panowało spore napięcie, stres o to, czy wszystko się uda. Tuż przed startem mieliśmy małą czkawkę z YouTube i synchronizacją, musieliśmy zrobić pełen restart. Pomyślałem wtedy: „Boże, żeby tylko wszystko zadziałało”. No i posłuchał, jak widać, a koncert ruszył.
Nie było widać po was zdenerwowania.
Dlatego, że nie mogliśmy sobie na to pozwolić. Naszym zadaniem było rozbawić publikę, wywołać uśmiech nie tylko muzyką, ale też naszymi wygłupami na scenie i żartami. Ludzie mają dość nerwów w związku z tym, co dzieje się wokół, żeby jeszcze patrzeć, jak się pocimy o to, czy streaming dobrze działa.
Jesteście zadowoleni z rezultatu?
Bardziej nie możemy być. Jasne że pewne rzeczy można by poprawić, jak choćby upewnić się, że kamera daje właściwie ujęcie za każdym razem, a i dźwięk można było lepiej zmiksować, co zapewne zrobimy, jeśli zdecydujemy się wydać koncert na nośniku, czego na razie nie ma w planach, ale i tego nie wykluczamy. Jednak nie mamy sobie nic do zarzucenia, bo na tamtą chwilę daliśmy z siebie wszystko. I to nie mówię tylko o zespole, ale i technikach oraz ekipie realizacyjnej.
Uważasz, że więcej artystów powinno dawać takie show streamowane w sieci?
To na pewno dobrze działa na morale, ale nie zawsze jest takie proste. My na przykład mamy o tyle dobrze, że jesteśmy praktycznie wszyscy z Bostonu, choć nasz dudziarz i tak był w tym czasie na Florydzie z dziećmi i nawet przez myśl nie przeszło nam, żeby go tu ściągać. A często członkowie zespołów żyją daleko od siebie. Dodatkowo kwestia liczby ludzi. Siedmiu członków zespołu, pięciu obsługi plus jeszcze ekipa produkcyjna to już ponad 20. Kto wie, czy za kilka dni nie byłoby to już zbyt duże nagromadzenie. Jesteśmy szczęśliwi, że udało nam się zorganizować coś na taką skalę, nie każdy ma taką sposobność. Ale hej, jeśli ktoś ma w domu nawet choćby telefon i gitarę, zawsze może coś zorganizować. Muzyka jest dobra dla duszy, pal sześć walory produkcyjne.
Występujecie na scenie już przeszło 25 lat. To się staje z czasem łatwiejsze?
Tak, w tym sensie, że zarówno my jako zespół, jak i nasi techniczni czy manager, stanowimy dotartą, dobrze naoliwioną maszynę, która idzie do przodu. Ja nie muszę się martwić o stronę biznesową, o technikalia. Mogę spokojnie wyjść na scenę i robić to, co kocham najbardziej, dawać radość i dobrą zabawę. To właśnie teraz, w tym momencie mogę śmiało powiedzieć, że jesteśmy u szczytu scenicznego.
Czyli granie koncertów nie znudziło ci się przez te lata?
Znudziło?! Stary, to jest najlepsze uczucie, jakiego można doznać i nie da się go niczym zastąpić ani opisać słowami!
Kto tworzył setlistę?
Ja, robię to od początku istnienia zespołu. Zwykle kiedy tworzę listę kawałków do zagrania, zaglądam w stare, które już wcześniej w danym mieście czy kraju graliśmy i staram się stworzyć coś świeżego. Teraz jednak było inaczej, tworzyliśmy składankę odpowiednią do okoliczności. Taką, która wywoła uśmiech i podniesie publikę na duchu. Było to o tyle ciekawe doświadczenie, że nie mieliśmy też pewnych ograniczeń. Nie musieliśmy choćby przejmować się tym, by mieć pod sceną odpowiednio rozgrzanych fanów i dlatego na przykład zagraliśmy dość wolny kawałek, Paying my way już w pierwszym segmencie. Nigdy nie gramy takich utworów na początku normalnego koncertu, ale ten schemat show pozwolił nam na odrobinę eksperymentowania.
Wyszło wam świetnie, płynność tempa miedzy kawałkami była naprawdę dobra. Natomiast przyznam się, że gdzieś w połowie koncertu napisałem do swojego przyjaciela, z którym wymieniałem się w trakcie wrażeniami, że jeśli nie zagracie Rose Tattoo, to przysięgam, że rzucę pomidorem w ekran.
No kazaliśmy ci czekać prawie do końca (śmiech)
Oj było warto. A skoro już przy piosenkach jesteśmy. Jest w waszym repertuarze jeden utwór, którego nie da się porównać z niczym, co gracie. Bo jasne, macie typowo punkowe kawałki, z domieszką celtyckich dźwięków, macie kilka coverów klasycznych irlandzkich utworów, jak choćby Fields of Athenry ale macie też...
…Green fields of FranceNo właśnie. Napisana przez Erica Bogle’a w latach 70., jedna z najpiękniejszych piosenek antywojennych, jakie kiedykolwiek powstały. Skąd ona u was?
Od zawsze była gdzieś w naszych sercach. To naprawdę piękny utwór, ciężki, z głębokim przekazem. Nagranie go było więc dla nas czymś wyjątkowym. Zauważ, że nigdy nie zagraliśmy tej piosenki na żadnym show. Istnieją utwory zbyt poważne i mocne, by grać je na żywo i starczy nam, że istnieje nagranie naszej aranżacji.
A którą piosenkę własnego autorstwa lubisz najbardziej?
To się cały czas zmienia, ale z tej dekady zdecydowanie w czołówce jest Rose Tattoo, ze starszych Boys on the docks, jedna z naszych pierwszych piosenek, opowiadająca zresztą o moim dziadku. Jednak to wszystko jest zależne też od nastroju i innych czynników.
Wielu z waszych słuchaczy, wliczając w to mnie, po raz pierwszy usłyszało o Dropkick Murphys przy okazji utworu „I’m shipping up to Boston” wykorzystanego w InfiltracjiMartina Scorsese. Podobał ci się ten film?
Uwielbiam go, Scorsese to jeden z moich ulubionych reżyserów.
Uważasz, ze Boston jest dobrze reprezentowany w popkulturze?
Tak i nie. Większość produkcji z akcją tutaj gloryfikuje i wyolbrzymia przestępczy półświatek tego miejsca. To miasto dumnych ludzi, którym nie do końca podoba się eksplorowanie jego ciemniejszej strony. Jednym z pierwszych i najlepszych filmów o Bostonie to Buntownik z wyboru.
Są jakieś inne filmy albo seriale o twojej okolicy, które mógłbyś polecić?
Pewnie, choćby Miasto Złodziei z Benem Affleckiem, Rzeka tajemnic, jest też niezły serial od Showtime, Miasto na wzgórzu.
Śledztwo Spensera?
NIE! I przykro mi to mówić, bo Peter Berg to mój dobry kumpel, ale to był słaby film pełen klisz. Pamiętaj, że powstał na bazie bardzo popularnej, przynajmniej tutaj, serii książek i serialu Spenser: For hire i zwyczajnie nie oddaje materiału źródłowego, kompletnie odcina się od swojego dziedzictwa.
Większość osób, które znam, kojarzy to miasto z doków, Irlandczyków i boksu.
Bardzo trafne! Jesteśmy dużym miastem portowym, najwięcej Irlandczyków w całych Stanach mieszka w Bostonie. Co do boksu, to rzeczywiście jest tu niezwykle popularny. Sam jestem promotorem, mam pod sobą 15 zawodników, z czego jednego czempiona i kilku innych w światowej czołówce
Muzyk, promotor boksu, co ty robisz w wolnym czasie?
A co to takiego? (śmiech) Trójka dzieci, zespół, boks, restauracje do prowadzenia, do tego jeszcze nasza fundacja, która na co dzień pomaga uzależnionym. Obecnie jednak skupiamy się na pomocy pielęgniarkom i personelowi szpitalnemu w zapewnieniu opieki ich dzieciom, które musiały zostać w domu i nie ma się nimi kto zająć. Choć w ten sposób staramy się pomóc.
Ciężko u was teraz?
Ludzie czują coraz większy niepokój, zbliża się kulminacyjny tydzień, tak przynajmniej twierdzą lekarze. Większość robi, co zalecono, siedzą w domach, unikają kontaktu na tyle, na ile się da. Nie wszyscy niestety, co mnie osobiście irytuje, ale przecież nie da się każdego kontrolować. Myślę o tych wszystkich lekarzach, pielęgniarkach i innych pracownikach medycznych, którzy dają z siebie wszystko, więc ja przynajmniej robię to, co mogę – czyli siedzieć grzecznie i robię, co mi każą, dla dobra swojego i innych. Trzymajcie się tam w Polsce.