W 2019 roku Gwiezdne Wojny przeżywały lekki kryzys po tym, jak Gwiezdne wojny: ostatni Jedi w reżyserii Riana Johnsona i Han Solo: Gwiezdne wojny – historie nie spodobały się aż tak bardzo publiczności. Szczególnie ósma część Gwiezdnej Sagi podzieliła fanów na dwa obozy – jednych, którzy zażarcie filmu bronili, i drugich, którzy nie zgadzali się z większością decyzji podjętych przez Riana Johnsona. Osobiście stałem gdzieś pośrodku, doceniając wiele walorów i rozwiązań fabularnych tamtego dzieła, ale miałem kilka obiekcji. Han Solo z kolei przemknął mi koło nosa, podobnie jak ogromnej rzeszy fanów, która nie miała ochoty pojawić się w kinach i obejrzeć produkcji z Aldenem Ehrenreichem w roli głównej. Dla osób na wysokich stołkach w Lucasfilm i Disneyu stało się jasne, że seria potrzebowała może nie rewolucji, ale przynajmniej ewolucji, która z powrotem obudziłaby miłość w sercach fanów. I tym sposobem w 2019 roku zadebiutował The Mandalorian w reżyserii Jona Favreau.

The Mandalorian nie miał być pierwszym dużym serialem aktorskim

To nie był pierwszy raz, gdy Gwiezdne Wojny zawitały na mały ekran, choć pewnie wielu fanów wolałoby zapomnieć o Ewoks: The Battle for Endor z 1985 roku. George Lucas miał plany na stworzenie wysokobudżetowego serialu aktorskiego ze świata odległej galaktyki jeszcze na jakiś czas przed sprzedaniem praw do marki Disneyowi. Takim projektem miało być Star Wars: Underworld, osadzone pomiędzy Zemstą Sithów a Nową nadzieją. Do serialu, o którego stworzenie George Lucas poprosił Russella T. Daviesa (człowieka odpowiedzialnego za zrewitalizowanie Doktora Who w latach 2005–2010), napisano nawet 50 odcinków, ale koszt produkcji na tamte czasy był zbyt wysoki, ponieważ technologia nadal raczkowała i była niezwykle droga. Akcja serialu miała pokazywać zalążki Rebelii oraz potęgę Imperium. Fabuła miała skupiać się na czymś zupełnie innym i nowym, co przedtem w Gwiezdnych Wojnach było zaledwie tłem. Bohaterami miały być istoty związane z przestępczym światem – kryminaliści, bandyci, łowcy nagród, gangsterzy. Mieliśmy poznać zasady działania organizacji przestępczych na czele z kartelem Huttów czy syndykatem Pyke'ów. W rozmaitych plotkach i nieoficjalnych doniesieniach mówiono, że pojawiliby się młodzi Han Solo i Lando Calrissian.
fot. zrzut ekranu z YouTube
Na pełnoprawny serial aktorski ze świata Gwiezdnych Wojen z dużym budżetem trzeba było poczekać do 2019 roku, kiedy to na Disney+ zadebiutował The Mandalorian. Serial, który opowiadał o przygodach Din Djarina (Pedro Pascal). Odpowiadał za niego Jon Favreau i Dave Filoni, którego fani mogli kojarzyć z docenionej animacji Wojny klonów. Produkcja była hucznie zapowiadana i reklamowana. Informowano o wykorzystaniu nowej technologii The Volume, która miała zrewolucjonizować używanie efektów specjalnych w filmach i serialach (pisałem o tym w jednym z poprzednich artykułów). Serial dział się po wydarzeniach z Powrotu Jedi, przed okresem przedstawionym w nowej trylogii Disneya. Głównym bohaterem był tytułowy Mandalorianin, łowca nagród, który podczas jednego ze swoich zleceń trafił na podatnego na Moc malca o imieniu Grogu.

O tym, jak The Mandalorian spełnił moje marzenie...

Fani z entuzjazmem przywitali nową produkcję ze świata Gwiezdnych Wojen, zrywającą z połączeniami z Gwiezdną Sagą i opowiadającą mniejszą, odizolowaną historię. Odsunięto na bok miecze świetlne, a o Mocy mówiło się jedynie w kontekście przeuroczego Grogu, który podbił serca fanów na całym świecie. Skupiono się na pokazywaniu tej różnorodnej galaktyki. Wcześniej poznawaliśmy ją jedynie oczami bohaterów kluczowych dla całego uniwersum. Din Djarin taki nie był. Był prostym łowcą nagród o własnym kodeksie, który latał z planety na planetę i załatwiał swoje sprawy, często wpadając w kłopoty i angażując się w problemy napotykanych przez siebie osób. Serial Jona Favreau był powiewem świeżości! Był też świetnie wykonany. The Volume w tamtym czasie faktycznie zapowiadało się na rewolucję. The Mandalorian miał co prawda wielki budżet, ale dobrze wiemy, że nawet ogromne pieniądze nie są wyznacznikiem jakości – nawet wizualnej (patrzę na ciebie, Ant-Man i Osa: Kwantomania!). Greg Fraiser, który odpowiadał za zdjęcia, zachwycał ujęciami. Można je było oprawić w ramkę i zawiesić na ścianie! Całość dopełniła znakomita, klimatyczna i tak bardzo odmienna od tego, do czego przywykliśmy, muzyka Ludwiga Goranssona. The Mandalorian odchodził od fanfar, podniosłości i przypominał bardziej kosmiczny western, którego bohaterem był samotny kowboj podróżujący przez galaktykę. Tak też brzmiał i wyglądał, czerpiąc wiele inspiracji z klasyków. To był przepis na sukces! Idealna mieszanka tego, co znajome i kochane, a także nowości, która sprawiła, że oczy wyszły mi na wierzch, gdy skończył się pierwszy odcinek. The Mandalorian był spełnieniem moich marzeń od chwili ukończenia oryginalnej i prequelowej trylogii George'a Lucasa. Prosta historia nie dotyczyła wielkiego konfliktu, a skupiała się na jednej postaci – po prostu idealnie! A Din Djarin to świetny bohater – doświadczony łowca nagród, pewny swoich umiejętności, małomówny i skupiony na pracy. Doskonale wpisał się w archetyp samotnego kowboja, który musi się nauczyć wychodzić z własnej strefy komfortu, zaopiekować kimś innym i dopuścić ludzi do siebie. Od chwili zagrania w Knights of the Old Republic i poznania Mandalorian w kreskówce Dave'a Filoniego pokochałem wszystkie klany tych nieustraszonych wojowników. Możliwość zobaczenia jednego z nich jako głównego bohatera była dla mnie czymś wspaniałym.
fot. Disney+
The Mandalorian w 1. sezonie był wszystkim, czego mogłem sobie wymarzyć. Prostą, przystępną historią, która miała gdzieś Jedi, Sithów i wszystko, co było już przerabiane. Brała na tapet nowe postacie, nowe planety, nowe wątki. Podczas seansu towarzyszyła mi ekscytacja – podobną czułem, gdy dopiero ten świat poznawałem. Można było serialowi zarzucać, że jest monotonny, że odcinków nie łączy większa historia, że trwają one zbyt krótko (to też mój zarzut). Jednak kompletnie mi to nie przeszkadzało. Nie spodziewałem się historii o kosmicznym kowboju i wrażliwym na Moc malcu, którzy niczym w klasycznym westernie trafili na miasteczko (planetę) nękane przez złoczyńców i stanęli w jego obronie razem z mieszkańcami. Pierwszy sezon był cudowny, drugi utrzymywał poziom, a potem... przypomniano sobie o Ahsoce.

...i wszystko zaprzepaścił jednym, prostym trikiem

W piątym odcinku 2. sezonu The Mandalorian w pełnej okazałości przedstawiono Ahsokę Tano, w którą wcielała się Rosario Dawson. Czy się cieszyłem? Nie macie pojęcia jak bardzo. Ahsoka była moją ulubienicą w Wojnach klonów i później w Rebeliantach, a zobaczenie jej w aktorskiej wersji było spełnieniem marzeń. Jednak występ ten zasiał ziarno wątpliwości w mojej głowie. Skoro pojawiła się Ahsoka, która jest zdecydowanie bardziej istotną postacią od Dina Djarina dla Gwiezdnej Sagi, to kto będzie kolejny? Na odpowiedź nie musiałem długo czekać, bo w kolejnym odcinku powrócił Boba Fett (Temuera Morrison). Wtedy zaświeciła mi się czerwona lampeczka, która wyrażała niepokój, że The Mandalorian może wkrótce przerodzić się w festiwal easter eggów. I niestety dokładnie tak się stało. Drugi sezon był nadal ciekawy i dawał mi wiele radości z seansu, ale kiedy nadeszła kulminacja, a grupa bohaterów znalazła się w trudnym położeniu z malejącymi szansami na zwycięstwo, wtedy ujrzeliśmy X-Winga. Wiedziałem, co będzie dalej. Wiedziałem, na co postawili twórcy. I kiedy zobaczyłem Luke'a Skywalkera tnącego z łatwością kolejne roboty niczym jego ojciec w Łotr 1. Gwiezdne wojny – historie... Czy się cieszyłem? Bardzo. Ostatni Jedi mi się podobał (i to, w jaki sposób Rian Johnson przedstawił postać Luke'a również), ale ujrzenie go w pełni siły było jeszcze lepsze. Każdy z tych gościnnych występów – Ahsoki, Boby, Luke'a – był jednak jak zjedzenie ulubionego batonika na pusty żołądek. Dawał radość, słodycz i chwilowe nasycenie, ale to nie był pełnoprawny posiłek. Każda z tych postaci w pewien sposób zapowiadała osobne seriale, spin-offy, które potem zaczęły wyrastać jak grzyby po deszczu. A czarę goryczy przelało to, co twórcy zrobili z Grogu. Kiedy malec trafił w ręce Luke'a po emocjonalnym pożegnaniu z Dinem, które złamało mi serce, odetchnąłem z ulgą. Grogu jest bezpieczny i będzie uczyć się na Jedi. Ciekawiło mnie, co się z nim stało w związku z wydarzeniami, do których doprowadził Kylo Ren, ale uznałem, że to wątek na inną historię. Cieszyłem się, że Din Djarin wykonał misję i bezpiecznie zawiózł dzieciaka do kogoś, kto faktycznie się nim zaopiekuje. A potem... zadebiutowała Księga Boby Fetta i odwróciła wszystko w ciągu dwóch odcinków, które nawet nie opowiadały o Bobie. To był ostateczny znak, że The Mandalorian stał się dla Disneya nowym symbolem marki. Ot, Din Djarin pojawił się w nie swoim serialu i skradł większość dwóch odcinków. To był zawód na każdym polu. To był dowód na to, że Disneyowi bardziej zależało na sprzedaży maskotek z Grogu niż dobrej historii. Powiązanie Dina z Ahsoką czy Lukiem, o których ten nie ma pojęcia, było urocze i zabawne, ale wiązanie go tak mocno z większą opowieścią Gwiezdnej Sagi gasiło mój entuzjazm. Było to przeciwieństwem Andora – poznaliśmy go w jednym z filmów przedstawiającym wydarzenie, które miało potem ogromny wpływ na galaktykę. Wydawać się mogło, że z tego powodu trudno opowiedzieć o nim ciekawą historię. W końcu wiedzieliśmy, co stanie się z tym bohaterem. A jednak twórcy Andora trzymali w napięciu i sprawili, że zapominaliśmy o tym, co czeka bohatera w przyszłości. Z kolei Jon Favreau i Dave Filoni postawili sobie za zadanie na siłę łączyć Dina z Gwiezdną Sagą, gdy była to postać, która pojawiła się znikąd i właśnie tym urzekła tak dużą rzeszę fanów – w tym mnie!
fot. Disney+
Trzeci sezon był zawodem. Nie odczuwałem już większych emocji. Od małego wyobrażałem sobie planetę Mandalore, a kiedy ją zobaczyłem na ekranie, to nie poczułem nic. Na pewno mogę pochwalić to, że ograniczono cameo i skupiono się na opowiedzeniu konkretnej historii, ale nie podobało mi się odsunięcie na dalszy plan Dina. Po finale 2. sezonu trudno było mi też czuć jakiekolwiek napięcie, bo powiązanie produkcji z większym uniwersum zaburzyło moje zawieszenie niewiary. Co z tego, że bohaterowie mogą być w trudnym położeniu, skoro zza rogu może wyjść Luke Skywalker, Mace Windu albo ktokolwiek inny, kto uratuje sytuację? The Mandalorian obudził we mnie miłość do Gwiezdnych Wojen i chęć odkrywania nowych zakamarków odległej galaktyki. Postawił na nowego, nieznanego, niemającego większego znaczenia bohatera. Cała koncepcja stworzenia kosmicznego westernu w tym świecie była spełnieniem mojego młodzieńczego marzenia i zapewniła mi fantastyczne doświadczenia. Tym bardziej jest mi przykro przez to, w jakim kierunku poszła ta seria i jakie decyzje podjęli jej twórcy. The Mandalorian miał potencjał na pokazanie niezliczonych nowych planet, postaci, grup społecznych i ras, ale tak bardzo skupił się na łączeniu z większą historią galaktyki oraz relacji Dina i Grogu, że został zakuty we własne kajdany narracyjne. Za jakiś czas w kinach ma się pojawić filmowa produkcja, która opowie o ich przygodach, ale na ten moment nie czuję żadnego podekscytowania. A to jest nawet gorsze od niechęci czy czystej złości. The Mandalorian nie jest złym serialem. Jest niezły, ale obrany przez twórców kierunek popsuł coś, co zapowiadało się wyjątkowo i odmiennie od tego, co już znaliśmy.

Gwiezdne Wojny - najpotężniejsi Jedi (od najsłabszych do najlepszych)

materiały prasowe
+24 więcej
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj