The Room to już klasyk. Dzisiaj już po prostu trzeba znać te wszystkie ikoniczne sceny z udziałem Tommy'ego Wiseau, człowieka, którego historia kina zapamiętała jako najgorszego reżysera wszech czasów. W związku ze zbliżającą się premierą jego nowego filmu The Big Shark, spróbujemy jeszcze raz zgłębić fenomen największego gniota, jaki ujrzał światło dzienne.
Pozwólcie, proszę, tytułem wstępu na odrobinę prywaty, żeby było ciekawiej. Kiedy myślę o The Room, przypominają mi się szkolne lata, kiedy to po raz pierwszy i ostatni spróbowałam swoich sił jako aktorka. Razem z koleżankami postanowiłyśmy wziąć udział w miniaturach teatralnych i wymyśliłyśmy na tę okazję niezobowiązujący, niezawierający absolutnie ani jednej głębokiej myśli, ale za to bardzo sympatyczny spektakl, w którym występowałyśmy jako elfy. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy podczas konkursu okazało się, że wszyscy pozostali uczestnicy przyjechali ze scenariuszami na miarę “Makbeta”. I jak wcześniej byłyśmy przekonane, że jesteśmy takimi elfami, że spokojnie mogłybyśmy wypić bruderszafta z Legolasem, tak nagle za pierwszym szyderczym parsknięciem, jakie rozległo się na widowni, cała nasza pewność siebie pękła jak bańka mydlana.
Tym bardziej od lat jestem pełna podziwu dla Tommy'ego Wiseau. Mimo że cały świat powtarzał: The Room to największy gniot w historii kinematografii, on do końca potrafił być z niego dumny. Nie zaszkodzi małe przypomnienie o legendzie, jaką bez wątpienia stał się ten film. Powtórzymy zatem za klasykiem “What a story, Mark!” i spróbujmy zgłębić fenomen Obywatela Kane’a najgorszych filmów. Co decyduje o tym, że historia The Room jest wiecznie żywa i wciąż zyskuje nowych fanów?
Kiedy Harry spotkał Sally
Zacznijmy od początku, czyli od momentu, Kiedy Harry poznał Sally, a właściwie, od chwili, gdy Greg Sestero spotkał Tommy Wiseau. Oto bowiem dwaj bohaterowie tej niesamowitej historii, którzy w przyszłości staną się twarzami niezapomnianych dialogów spod znaku: “Oh, hi Mark”. Wróćmy jednak do ich pierwszego spotkania, do którego doszło w 1998 r. podczas ćwiczeń w szkole aktorskiej. To właśnie tutaj Greg Sestero był świadkiem osobliwej deklamacji Szekspira w wykonaniu osobnika o wyglądzie przywołującym na myśl raczej mrocznego wampira aniżeli natchnionego artystę. Na oko czterdziestoletni, blady mężczyzna z kruczoczarnymi włosami i wschodnioeuropejskim akcentem, przy którym Arnold Schwarzenegger jawi się jako native speaker – to robiło wrażenie. Zaintrygowany nowym ekscentrycznym kolegą, młody aktor postanowił dać szansę tej znajomości.
Greg Sestero od razu zauważył, że Tommy Wiseau jest postacią pod każdym względem osadzoną jakby na pograniczu fikcji i rzeczywistości. Przyszły twórca The Room miał wiele tajemnic - do dzisiaj nie ma żadnych pewnych informacji dotyczących jego wieku, pochodzenia (fanowskie spekulacje donoszą, że aktor ma polskie korzenie) albo na przykład tego, w jaki sposób aktor dorobił się fortuny (najgorszy film świata kosztował aż 6 milionów dolarów!). Dopiero w późniejszych wywiadach aktor zaczął wspominać o swojej działalności jako… importera skórzanych kurtek z Korei. Wobec tych wszystkich sekretów, zawiązanie przyjaźni z Tommym nie było szczególnie łatwe i Sestero musiał się sporo natrudzić, zanim zdobył choć częściowe zaufanie przyjaciela.
Marc Damon
Ale kiedy narodziła się ta wielka idea stworzenia filmu, dzięki któremu wszyscy już wiemy, że najlepszą reakcją na wieść o raku matki jest powiedzenie z niewzruszoną miną: “Słuchaj, nie przejmuj się tym. Wszystko będzie dobrze” i nic więcej? Otóż Tommy czerpał z największych. Jak sam przyznawał, inspiracją dla niego byli tacy wybitni aktorzy jak Marlon Brando czy James Dean (to występ tego ostatniego artysty w filmie Rebel Without a Cause dał początek słynnemu tekstowi „You’re Tearing Me Apart, Lisa!”).
Jednak takim kluczowym momentem, który zadecydował o powstaniu The Room był seans The Talented Mr. Ripley, na który Tommy wybrał się razem z Gregiem. To właśnie wtedy narodziła się idea stworzenia czegoś równie poruszającego, jak film z Matt Damon w roli głównej – Tommy zaczerpnął trochę z każdej z trzech głównych postaci obrazu i postanowił stworzyć swoją własną wybuchową mieszankę osobowości. Film ten zainspirował go także w kwestii wyboru imienia dla postaci, którą miał zagrać Greg. Mianowicie wybrał imię Mark. Nie było w tym filmie żadnego Marka, powiecie. No jak to, a Mark Damon?
Nowy Orson Welles?
I wtedy dopiero nadciągnął prawdziwy kataklizm niekończących się absurdów, pomyłek i komedii. Bo nie trzeba być geniuszem, żeby domyślić się, że Tommy z kamerą miał tyle wspólnego, co Lord Voldemort z przyzwoitością. A chciał dać naprawdę autorski popis – naraz zapragnął zostać reżyserem, producentem, scenarzystą, a także odtwórcą głównej roli. Porażkom, które były wynikiem tej decyzji, nie było końca. Zaczęło się… no właśnie, nawet nie można powiedzieć, że “zaczęło się niewinnie”, bo właściwie to od razu z grubej rury. Tommy Wiseau bowiem postanowił, że do nakręcenia filmu użyje dwóch różnych rodzajów kamer (analogową i cyfrową) i za żadne skarby nie chciał dać sobie przetłumaczyć, że połączenie zdjęć z obu tych sprzętów będzie niemożliwe.
Ale to był dopiero początek jego pomysłów. Reżyser chciał bowiem pokazać, że go stać i kazał budować kompletnie niepotrzebne scenografie albo wykorzystywać green screena w scenach, które bez najmniejszych przeszkód można było nagrać w plenerze. Ponadto zdecydował, że żaden z aktorów nie będzie miał dostępu do pełnego scenariusza, Dlaczego? Nie wiadomo. Nie było jednak tak, że aktorzy kompletnie nie wiedzieli, czego się spodziewać podczas następnego dnia zdjęciowego. Codziennie można było bowiem liczyć na to, że gwiazdor całego spektaklu dopisze do scenariusza kolejną scenę erotyczną ze swoim udziałem, jak to często miał w zwyczaju. W planach było także stworzenie wątku, w którym to Johnny, postać grana przez Tommy Wiseau, okazuje się być tak naprawdę wampirem. I w sumie trzeba przyznać, że Tommy nie musiałby się przynajmniej długo charakteryzować.
Na czym polega ten fenomen?
Jak widzimy, legenda The Room powstawała jeszcze na długo przed tym, zanim ktokolwiek zdążył pomyśleć o filmie, a później rozszerzała się o kolejne absurdalne epizody na planie filmowym. Ale to nic w porównaniu z fenomenem, jaki się wiązał z efektem końcowym tego katastroficznego przedsięwzięcia. Nie wystarczy powiedzieć, że obraz ten stał się książkowym przykładem tego, jak filmów nie robić. The Room okazał się tak wielką katastrofą, że przy budżecie, który stanowił 6 mln dolarów, w ciągu pierwszych dwóch tygodni kinowych projekcji (bo tylko tyle czasu był w stanie utrzymać się na wielkim ekranie) zarobiło… niecałe 2 tys. Pierwsze pokazy antydzieła wszech czasów spotkały się z tak dużym niezadowoleniem widzów, że już po 30 minutach większość z nich wychodziła z sali kinowej, domagając się zwrotu pieniędzy. Jednak to, co początkowo stanowiło o niewyobrażalnej porażce The Room, po latach okazało się jego największą siłą. Bo mimo że współcześnie obraz Tommy'ego Wiseau wciąż pozostaje w świadomości odbiorców filmem przerażająco złym, to jednak stał się gniotem na miarę Obywatela Kane’a gniotów. A to już co innego
Nagle okazało się, że ludzie go kochają. Tommy Wiseau spełnił swoje odwieczne przeznaczenie i stał się, już nie tylko samozwańczym, ale pełnoprawnym królem amerykańskiej publiczności. Stał się on jednym z tych rozsławionych na tak szeroką skalę, przedstawicieli filmów spod znaku “ filmy takie złe, że aż dobre”. Dla szerokiej publiczności obrazy pokroju The Room zaczęły się przeradzać w zupełnie nową jakość komedii. I tak nagle dialogi spod pióra Tommy’ego stały się najzabawniejszymi tekstami na świecie, a sam główny bohater, ze swoim półprzytomnym wzrokiem i miną sparaliżowaną jakby w odruchu powiedzenia “Hi, Mark!”, urósł do rangi prawdziwej ikony. Z kolei te wszystkie postaci, które pojawiają się w The Room nie wiadomo skąd i nie wiadomo po co, nagle stały się potrzebne, a na ich nagłe zniknięcia można było o wiele łatwiej przymknąć oko (na przykład taki Paul – no jak miał być w końcowej scenie filmu, skoro aktor, który go grał, uciekł z planu przed zakończeniem zdjęć?). A te nieszczęsne urwane wątki fabularne, które nie miały żadnego logicznego powiązania z fabułą, jak na przykład ten związany z rakiem Claudette… wciąż były niepotrzebne, ale zaczęły bawić do łez. Tak samo jak “mówiony” śmiech Johnnego, jego wielkie, dramatyczne aktorskie porywy pt. „You’re tearing me apart, Lisa!” czy dialogi spod znaku “What a story, Mark”. Natomiast w przypadku scen soft porno, które z pewnością każdy po seansie pragnie jak najszybciej wyrzucić z pamięci, niestety nie mogę wykazać się taką optymistyczną narracją.
A tak na poważnie, to właśnie fakt, że The Room jest taką klapą na tym najbardziej fundamentalnym, rzeklibyśmy, poziomie, który wiąże się podstawowymi zasadami kinematografii, decyduje między innymi o jego fenomenie. Fakt, że leży dosłownie wszystko to, co stanowi podstawę każdego filmu, czyli takie technikalia jak montaż, zdjęcia, aktorstwo (!), decyduje o tym, że dołączył on do kanonu, jeszcze raz to powtórzę, "filmów tak złych, że aż dobrych". To nie jest byle jaki gniot – to perełka wśród gniotów. A fakt, że cała ta, bądź co bądź, w końcowym wyniku słodko-gorzka otoczka, pozostaje, wydawałoby się, poza świadomością reżysera, który zdaje się uważać swoje dzieło za majstersztyk, dodaje tylko temu wszystkiemu uroku. A jeśli już mowa o samym twórcy – to przecież również on, wraz ze swoją urzekającą osobowością i charyzmą, zadecydował o fenomenie tego filmu. Jego wiara we własne dzieło, z którego był dumny do samego końca, mimo że zostało wyklęte przez cały świat, jest naprawdę imponująca.
Na pewno to zdanie podzielają fani The Room , dla których fenomen filmu zdążył już przybrać najróżniejsze oblicza. W ciągu tych piętnastu lat, jakie upłynęły od premiery, uniwersum o tematyce najgorszego filmu świata zdążyło się bowiem poszerzyć o książkę, grę wideo, sztukę teatralną, serial, musical, a przede wszystkim fenomenalny obraz Jamesa Franco, The Disaster Artist. Dla wielu jednak wciąż idealnym pomysłem na spędzenie wieczoru pozostaje przebranie się za któregoś z bohaterów The Room i pójście do kina, gdzie na regularnie organizowanych seansach można pośmiać się z nieporadności tego rzeczywistego i ekranowego marzyciela, samozwańczego reżysera, producenta, scenarzysty i aktora.