Historia "elektronicznego mordercy" – bo pod takim tytułem w polskich kinach wyświetlano pierwszą część cyklu – podróżującego przez czas, by wypełnić wyznaczone mu misje, na dobre weszła do kanonu kina gatunkowego. Postać metalicznie połyskującego cyborga z czerwonokrwistym okiem namierzającym kolejny cel eksterminacji bardzo szybko zagościła we wszelkich możliwych mediach. Poza filmami powstała cała masa komiksów, gier wideo przeznaczonych na różne platformy, a także serial telewizyjny.

Siła tej franczyzy niewiele ustępuje "Gwiezdnym wojnom" stworzonym przez George'a Lucasa. W środowiskach fanowskich z kolei postać Terminatora jest "numerem 1" pośród filmowych cyborgów, co potwierdzają chociażby ostatnie debaty nad prawdopodobną obsadą planowanej na 2015 kolejnej części. Pod tym względem nawet premiera zwiastuna odświeżonego "Robocopa" znalazła się w cieniu doniesień o ewentualnej odtwórczyni Sary Connor. Tym bardziej zaskakujące jest, w jak skromnych warunkach narodziła się legenda Terminatora, która w równej mierze wpłynęła na kulturowe postrzeganie błyskawicznie rozwijającej się technologii, jak i zaważyła na karierze czołowych dziś przedstawicieli Fabryki Snów.

Wszystko to zaczęło się w 1984 roku. Wówczas nikomu nieznany reżyser, James Cameron, wraz z równie nieznanym specem od efektów specjalnych, ale uznawanym obecnie za ojca chrzestnego Terminatora, Stanem Winstonem, "wykuł" w srebrzystej stali prawdziwą maszynę do zabijania. Nadał jej następnie ludzkie oblicze należące do początkującego aktora, a zarazem liczącego blisko dwa metry wzrostu kulturysty z Austrii. Rola ta sprawiła, że Arnold Schwarzenegger na następne dwadzieścia lat stał się ikoną amerykańskiego kina akcji. Wykreowana przez niego postać robota-zabójcy wysłanego w celu likwidacji Sary Connor, matki mającego się dopiero narodzić Johna Connora, przywódcy walczącej ze zbuntowanymi maszynami ludzkości, nie tylko zredefiniowała sposób postrzegania humanoidalnych maszyn, ale również nadała filmowi niezwykły, niepokojący klimat. W przeciwieństwie do kontynuacji, Terminator okazuje się bowiem być swoistym thrillerem grozy, w którym dominuje wrażenie ciągłego zagrożenia i odczucia bezsensowności ucieczki przed nim.

Film okazał się znaczący nie tylko dla rozwoju gatunku science fiction czy szeroko pojętego kina akcji. Wykorzystując konwencję horroru, dodał postać Terminatora do panteonu najbardziej niebezpiecznych i przerażających monstrów kina. Zrealizowany za niewielkie pieniądze (około 7 milionów dolarów) przez początkujących filmowców i aktorów, uważany jest za najdoskonalszego przedstawiciela cyklu. Nie dość, że okazał się sukcesem finansowym, to udowodnił po raz kolejny, że kino gatunkowe niesie za sobą niebagatelny ładunek walorów artystycznych.

Jednak pełna kapitalizacja sukcesu Terminatora przyszła znacznie później, bo w 1991 roku. Wówczas James Cameron zrealizował najbardziej znaną część cyklu: Terminator: Dzień sądu. Uchodzący za kwintesencję kina akcji, film ten zrzucił mroczny klimat pierwszej części, oferując w zamian prawdziwą erupcję efektów specjalnych okraszoną swoistym sentymentalizmem. Widowiskowe pościgi w pełnym słońcu (z kultową już pogonią betonowymi kanałami Los Angeles na czele), szturmy na korporacyjne wieżowce oraz finałowe starcie dwóch Terminatorów nie pozwoliły ani na chwilę nudy, co złożyło się na sukces filmu. Nie bez znaczenia były również fragmenty ukazujące rodzącą się przyjaźń między dwunastoletnim Johnem Connorem (Edward Furlong) a nawróconym na jasną stronę mocy stalowym gigantem (w tej roli ponownie Arnold Schwarzenegger).

Niezwykłe połączenie dopracowanego do perfekcji kina akcji (tak od strony technicznej, jak i narracyjnej) z opowieścią o przyjaźni mającej zastąpić nigdy niezaznaną ojcowską miłość zaowocowało historycznym wręcz sukcesem kasowym oraz czterema nagrodami Akademii. Druga część Terminatora to jeden z najbardziej charakterystycznych filmów hollywoodzkich lat 90., na którym wychowało się całe pokolenie, a do którego nawet dzisiaj chętnie nawiązują twórcy filmów oraz gier. Słynny zaś zwrot "Hasta la vista baby" z powodzeniem można odnaleźć w każdym zestawieniu najsłynniejszych cytatów filmowych.

Filmy o Terminatorze pojawiały się w zaskakująco długich odstępach czasowych. Na trzecią odsłonę, której nie reżyserował już Cameron, widzowie musieli czekać aż dwanaście lat. Zgodnie z logiką, generacja zafascynowana poprzednimi częściami winna zapomnieć lub stracić zainteresowanie elektronicznym zabijaką. Nic bardziej mylnego. Chociaż wykonaniem ustępowała poprzedniczkom, to jej premiera była wielkim wydarzeniem kinowym, które weteranom zapewniło powrót do starych dobrych czasów, zaś młodą generację zapoznała z kultowym uniwersum.

Fabuła jest wprawdzie wtórna względem drugiej części – Terminator ponownie przybywa z targanej wojną przyszłości, by chronić (już dorosłego) Connora przed kolejnym zabójczym cyborgiem, który wyjątkowo przyjmuje postać niezwykle atrakcyjnej "Terminatorki" (Kristanna Loken) – ale ukazuje ostateczne rozwiązanie kwestii ludzkiej przez maszyny. Robi to z duchem czasu, bowiem jako że filmy tworzono blisko dziesięć lat po sobie, powstawały one w gruncie rzeczy w odmiennych realiach. Stąd pierwsza część mogła przywodzić na myśl thrillery o seryjnych mordercach rozgrywające się na tle punkowej subkultury lat 80., a druga realizuje formułę kina o mścicielach stanowiących alternatywę dla opieszałej policji, który to schemat wykształcił się w filmach ostatniej dekady XX wieku. Z kolei trzecia część ukazuje zagrożenia, jakie niesie za sobą rozwój technologii, rozpowszechnianie globalnej, niescentralizowanej i oplatającej każdy aspekt życia sieci, spopularyzowanej w kinie przez o dwa lata wcześniejszego Matrixa.

W kontekst czasów również wpisuje się (jak na razie) ostatnia odsłona cyklu. Widz wreszcie na własne oczy może się przekonać, jak wygląda apokalipsa, którą dotychczas znał tylko z opowieści lub nielicznych retrospekcji. John Connor jest jednym z głównodowodzących siłami ludzkości w wojnie, w której nie ma już miejsca na walkę jeden na jednego. Terminator: Ocalenie ukazuje konflikt człowieka i maszyny na wzór współczesnej wojny z terroryzmem, gdzie kluczowe jest zespołowe działanie, znakomite przeszkolenie wojskowe oraz umiejętności w wykorzystywaniu nowoczesnego uzbrojenia.

Czwarta część cyklu zdaje się czerpać z estetyki nowego kina wojennego spod znaku The Hurt Locker, tak jak swego czasu pierwsza część sięgała do formuły thrillera. Niemniej film zachowuje wszelkie wyznaczniki "wybuchowego" kina akcji, nieustannie nawiązując do wcześniejszych odsłon lub wyjaśniając kwestie w nich pomijane. Obowiązkowo pojawia się tu również – wprawdzie nie osobiście, ale w formie komputerowo wygenerowanej symulacji – niezastąpiony Austriak, serwując widzowi spektakularny finał nawiązujący do oryginału z 1984 roku.

Wszystko wskazuje na to, że niezależenie od wzlotów i upadków filmowych odsłon przygód Terminatora, legenda elektronicznego morderca nie zostanie zapomniana. Oczekując więc na kolejną część, która wedle deklaracji twórców oraz silnie sugerującego podtytułu ("Genesis") ma być rebootem serii, warto przypomnieć sobie, jak ta cała opowieść się zakończyła. Chociaż w przypadku czwartej, wieńczącej cykl części, trafniejsze byłoby stwierdzenie: rozpoczęła, bo jak to z podróżami w czasie bywa, punkt dojścia okazuje się zwykle punktem wyjścia całej historii.

Terminator: Ocalenie będzie można obejrzeć w pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia, 25 grudnia, o 18.45 w AXN.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj