Bez żadnego ryzyka możecie więc sięgnąć po Twierdzę.  Niezależnie od obchodzonych 25. urodzin tej produkcji dalej będzie to bardzo udany seans. Nie zawsze jest to takie oczywiste, bo tendencję do złego starzenia się mają przede wszystkim filmy akcji, bo nie było jeszcze w powszechnym użyciu green screena, nie można było sobie też pozwolić na tak duży budżet, jakim dysponują filmowcy współcześnie. Jasne, polegano wówczas w większości na efektach praktycznych, a te nie powinny prezentować się aż tak źle, co najwyżej mogą wzbudzać politowanie. Porównajmy sobie jednak Gwiezdne Wojny z końcówki lat 70., a także późniejsze prequele (szczególnie Mroczne widmo), w których George Lucas wyraźnie zachłysnął się możliwościami komputerowego generowania postaci i otoczenia. Jeśli nawet wtedy robiło to wrażenie na widowni, niezaprzeczalnie lepiej patrzy się na kukiełkowego Yodę, aniżeli tego wygenerowanego komputerowo po latach. Takie jest moje zdanie, każdy może mieć oczywiście inne, ale nic tak nie wybija z filmu, jak koślawo wykreowane projekty postaci, które sprawdziłyby się w grze wideo, a nie u boku prawdziwych aktorów. Wróćmy więc do roku 1996, który obfitował w bardzo wiele udanych i ciekawych filmów akcji. Mieliśmy chociażby Dzień Niepodległości, który powstał za 75 mln dolarów, początek miała też seria Mission: Impossible za 80 mln dolarów, a wrażenie robił także Egzekutor z udziałem Arnolda Schwarzeneggera za 100 mln dolarów. Widzimy więc, że była pewna granica finansowa, której przekroczenie byłoby tylko fanaberią reżysera lub producentów. Dokonywano jednak także odważne decyzje, bo za taką należy uznać wyłożenie 75 mln dolarów na film reżyserowany przez młodego i nieokrzesanego jeszcze filmowca, który wcześniej objawił się światu bardzo udaną produkcją Bad Boys. Mowa oczywiście o Michaelu Bayu, który dziś znany jest szczególnie z widowiskowych produkcji z ogromną ilością wybuchów i zapominaniu przy tym o bohaterach i treści. Stało się w pewnym sensie memiczne to, jak do swoich filmów podchodzi Bay: wciąż w klasycznym stylu, podkręcając możliwości pirotechników i speców od efektów wizualnych, robiąc niestety krzywdę wielkim markom. Tak było z kolejnymi odsłonami Transformers, tak było z produkowanymi przez niego Żółwiami Ninja, które są dalekie ducha materiału źródłowego jak tylko się da. Jednak nie można odmówić mu pasji i tę miłość do kina rozrywkowego widać u początków jego twórczości.
materiały prasowe
Styczność z Twierdzą miałem wcześniej za dzieciaka, oglądając film wyrywkowo, gdy akurat leciał w telewizji. Podszedłem więc do powtórkowego seansu, przybierając perspektywę dzisiejszego widza, wyobrażając sobie, że to kolejny widowiskowy film trafiający obecnie do kinowego repertuaru. Momentów, które sygnalizowały mi o tym, że film powstał równo 25 lat temu, było naprawdę niewiele. Zaskoczyła mnie pozytywnie nie tylko pomysłowość w wydawaniu dolarów na widowiskowe sekwencje (pościg na ulicach San Francisco jest kapitalny!), ale sam scenariusz, który subtelnie pomija wiele gatunkowych klisz, tworząc coś własnego i unikalnego.  Głównym złym w całej intrydze jest Generał Francis X. Hummel (Ed Harris), który nie może pogodzić się z tym, że rząd USA zapomniał o poległych żołnierzach walczących za wolność ojczyzny. Nie mogli liczyć na prawdziwe pogrzeby z honorami, rodziny nie otrzymały odszkodowań. Postanowił więc sam wymierzyć sprawiedliwość, uciekając się do szantażu bronią chemiczną, która miałaby zostać wystrzelona z więzienia Alcatraz, gdyby rząd USA nie przystał na jego żądania. Mamy więc człowieka, którego motywacje nie są czarno-białe, który w swoim uznaniu walczy za słuszną sprawę i wcale nie chce rozlewu krwi. Dla kina akcji z lat 80. szczególnie charakterystyczne było to, że mało czasu poświęcało się antagonistom, znacznie więcej ekranowych minut oferowano prężeniu muskułów protagonistów. W Twierdzy jest inaczej, bo nawet do starcia z wrogiem idzie nie umięśniony zabijaka, ale specjalista do broni chemicznej agent Stanley Goodspeed (Nicolas Cage) i Mason (Sean Connery) - jedyny człowiek, który uciekł z Alctaraz. Decydować będą zatem nie mięśnie, ale spryt i geniusz obu panów. To jednak nie wszystko, bowiem pomijając wybuchy i widowiskowe sekwencje, na uwagę zasługuje też podejście do rozbudowania głównych postaci. Postarano się o wątki rodzinne i pogłębienie charakterów tak, aby ich obecność w całej tej intrydze miała większy sens. To wystarczyło, żeby ich los nie był nam obojętny podczas seansu. Nie są to wyżyny scenopisarstwa, ale na poziomie tej historii, wszystko to sprowadza się do satysfakcji ze śledzenia duetu.
fot. materiały prasowe
Zresztą można było spodziewać się, że Sean Connery i Nicolas Cage świetnie wpasują się w cały klimat. Dla byłego Jamesa Bonda nie było tutaj co prawda zbyt wielu okazji, by wyjść poza schemat wcześniejszych jego wcieleń, ale ewidentnie skorzystał z nieco luźniejszego tonu produkcji, co przełożyło się na więcej ekranowej chemii między nim a postacią graną przez Cage'a. Ten drugi za to miał możliwość zagrania kogoś, kto nie czuje się komfortowo przy osobach z giwerami i zdecydowanie lepiej idzie mu siedzenie przy biurku. Zanim więc przyszło mu szukać skarbu narodu lub jeździć na motocyklu z płonącą czaszką, został postawiony w nietypowej dla siebie sytuacji, kiedy musiał być nieco bardziej gapowaty i nie wszystko mu się udawało.  Na temat strony technicznej można się rozpływać w pochwałach, bo jak wspomniałem na wstępie - bardzo mało tutaj momentów, które informują nas o tym, że to film sprzed 25 lat. Praca kamery, montaż, udźwiękowienie - wszystko zostało dopracowane na ostatni guzik. Nie ma zbyt wielu archaicznych z dzisiejszej perspektywy momentów, czego potwierdzeniem są sekwencje rozgrywające się już w Alcatraz. Toczy się tam prawdziwa wojna, starcie pozbawione uproszczeń i głupotek, które ujawniają się jedynie w kilku linijkach dialogowych powodujących niezamierzony efekt komediowy. Do tego mamy kapitalną muzykę, która jest tak charakterystyczna, że wystarczy puścić motyw przewodni Hansa Zimmera i wszyscy już wiemy, o jaką produkcję chodzi. Kapitalnie buduje sceny i zawsze rozbrzmiewa w momentach, kiedy akurat jest to potrzebne. Gdy w głośnikach pojawia się Hummel Gets the Rockers, trudno nie poczuć dreszczyku emocji.  W latach 90. było w czym wybierać, jeśli chodzi o wybuchowe widowiska. Z dzisiejszej perspektywy wiele z nich trąci już myszką, ale nawet teraz, kiedy mamy wyjątkową technologię tworzenia filmów, są takie produkcje z tamtych lat, które wciąż trzymają fason i nie dają się młodszym kolegom. Twierdza jest właśnie tym obrazem, który w żadnym wypadku nie jest arcydziełem, ale radzi sobie kapitalnie w starciu z czasem. Czy jest produkcją wytaczającą w swoim czasie nowy szlak dla filmów akcji? Trudno to oczywiście stwierdzić jednoznacznie, ale na pewno podejście do historii, tempo i pomysłowe pościgi i strzelaniny uświadomiły wielu osobom, że można zrobić rozrywkę na poziomie, zaś żaden wybuch nie przyćmi tego, że w centrum wydarzeń są ludzie. Michael Bay sam niestety o tym w pewnym momencie zapomniał, ale Twierdza dalej stoi i nikt nam jej nie zabierze. 
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj