Tak zupełnie poważnie: najczęściej to zapewne faktycznie przypadek. Przyjrzyjmy się chociażby granemu obecnie The Mercy z Colinem Firthem. To historia brytyjskiego biznesmena i żeglarza-amatora Donalda Crowhursta, który pod koniec lat sześćdziesiątych zniknął razem ze swoim jachtem podczas wyprawy dookoła świata zorganizowanej przez niedzielną gazetę „Sunday Times”. Ciała nigdy nie odnaleziono. Opowieść, istotnie, ciekawa, ale czemu akurat teraz, na przestrzeni zaledwie paru miesięcy wypuszczono o Crowhurście nie jeden, a dwa filmy? Da się to cokolwiek łatwo wyjaśnić bez uciekania się do teorii spiskowych. Lada chwila mija bowiem półwiecze od rozpoczęcia feralnej wyprawy, a jako że na Wyspach to rzecz głośna, nie powinno budzić aż takiego zdziwienia, iż tematem zainteresował się nie tylko jeden Brytyjczyk. Dystrybutor filmu z Firthem wykupił zresztą prawa do nie tak głośnego i zrobionego przez Simona Rumleya za mniejsze pieniądze Crowhursta, aby nikt nikomu nie nabruździł. Takie sytuacje nie są oczywiście wyjątkowo częste i nie zawsze da się je prosto wytłumaczyć, bo powody mogą być różne i zwykle można jedynie sobie pogdybać. Ale to nie i tak niezmiennie całkiem niezła rozrywka pozwalająca prześledzić pewne mechanizmy, poznać fajne anegdoty i zderzyć ze sobą idące na noże filmy. Bo cokolwiek zgodna rywalizacja, jak przypadek opisany powyżej, to rzadkość, zwykle bliźniacze produkcje, zwane, całkiem dosłownie, „twin movies”, zawzięcie konkurowały o nasze pieniądze i próbowały przekonać nas o swojej wyższości. Dlatego odświeżająca jest historia klasycznego już hollywoodzkiego filmu katastroficznego The Towering Inferno, kiedy to absolutni giganci przemysłu kinowego, studia Warner Bros. i 20th Century Fox zgodziły się na współpracę, gdy okazało się, że i jedni, i drudzy planują wypuścić dreszczowiec osadzony w spowitym ogniem drapaczu chmur. Decyzja okazała się strzałem w dziesiątkę, film był kasowym hitem, a na plakacie pojawiło się multum znanych i lubianych twarzy. No i otrzymaliśmy bezprecedensowy miks dwóch powieści, które posłużyły scenariuszowi za fundament. Przykład ten ilustruje jednak inny poza czystym przypadkiem powód wyjaśniający, czemu ludziom przychodzi do głowy kręcić to samo, co konkurencja. Nie zawsze udaje się przecież utrzymać plany w tajemnicy i może również chodzić o to, że studio B dowiaduje się, co knuje studio A, i na szybko dostosowuje swoje plany, realizując film oparty na podobnym pomyśle. Zwykle z mniejszym budżetem, choć nie jest to regułą (bo za „twin movies” nie uważa się, na przykład, podróbek rypanych masowo przez nieudolnie kopiujące blockbustery studio Asylum), z premierą wyznaczoną najchętniej na ten sam kwartał, chcącego albo podpiąć się pod promocję, albo, po prostu, zwęszywszy dobry temat, również go wykorzystać.
fot. materiały prasowe
Rzecz jasna rzadko kiedy intencjonalność podobnego działania można udowodnić, bo przecież cały czas przewijają się tematy nośne, związane albo z jakąś rocznicą, albo z tym, co dzieje się na pierwszych stronach gazet czy internetowych forach, które wpadają do głowy różnym ludziom zupełnie niezależnie. Bywa też i tak, że dany scenariusz krąży przez dłuższy czas po całym Hollywood, przelatuje przez parę biurek, i kiedy na którymś się zatrzyma, wtedy temu czy innemu producentowi z konkurencyjnego studia przychodzi do głowy, że nie był taki zły. I zleca napisanie czegoś podobnego. Krąży historyjka, że kiedy scenarzysta Infamous, biograficznego filmu o Trumanie Capote, zadzwonił do producenta z informacją o ukończeniu prac, tamten srodze się zdziwił, bo przecież miał plik zadrukowanych kartek przed oczyma. Okazało się, że czytał scenariusz do Capote, innego filmu o amerykańskim literacie. Zresztą jest z tym wszystkim związana jeszcze jedna opowieść, bo tytułową postać w mniej prestiżowym, acz nie gorszym, Bez skrupułów zagrał świetny Toby Jones, który parę lat później wystąpił jeszcze w Dziewczynie Hitchcocka jako słynny brytyjski reżyser. A mówię o tym dlatego, że film ten wyszedł mniej więcej w tym samym czasie, co głośniejszy (i słabszy!) Hitchcock z Anthonym Hopkinsem. Czyli faktycznie Dawid może zwyciężyć Goliata, choć zwykle bywa przezeń bezpardonowo zgnieciony.
foto. materiały prasowe
Zresztą podobne pojedynki aktorskie bywają interesujące, bo trudno odmówić sobie obejrzenia obu biografii Steve'a Jobsa choćby po to, aby przekonać się, jak poradził sobie z rolą Ashton Kutcher, a jak Michael Fassbender. Albo, z nieco innej beczki, kto bardziej przyłożył się do animowanego odwzorowania owadziego świata, DreamWorks (Antz), czy Pixar/Disney (A Bug's Life). Ale, choć rzucam tutaj tytułami z ostatniego dwudziestolecia, „twin movies” to nie wymysł ostatnich paru dekad, nic bardziej mylnego, podobne przypadki zaobserwować można jeszcze w Złotej Erze, lecz umyślnie nie zapuszczam się aż tak daleko w przeszłość. Mnie osobiście fenomen ten wydawał się czymś występującym w kinie zupełnie naturalnie, bo kiedy rozpocząłem swoją świadomą edukację filmową jakoś na początku dziewięćdziesiątych, z rozdziawioną japą i bez krytycyzmu oglądałem i Tombstone (które uwielbiam do dziś), i Wyatt Earp, potem, już jako nastolatek, Dante's Peak, Volcano, Armageddon i Deep Impact, a jeszcze później kolejne filmy o wyprawie na Marsa, o przyjaciołach z bonusem, o Królewnie Śnieżce, ataku na Biały Dom i tak dalej, i tak dalej. I chyba nigdy te filmowe pojedynki nie przestaną mnie cieszyć. Bartek Czartoryski. Samozwańczy specjalista od popkultury, krytyk filmowy, tłumacz literatury. Prowadzi fanpage Kill All Movies.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj