Mój komputer to moja twierdza, chciałoby się sparafrazować znane powiedzonko. Dlatego oglądanie przez dwie godziny tego, co kryje się na czyimś laptopie ma w sobie coś perwersyjnie voyeurystycznego. Producenci filmowi zdają sobie z tego sprawę i dlatego nam na to pozwalają.
Obejrzałeś jeden found footage, obejrzałeś wszystkie. Sam niegdyś łykałem kolejne „odnalezione zupełnym przypadkiem” filmy jak młody pelikan, świadomy ograniczeń konwencji, ale i niezmiernie ciekawy, jak tym razem będzie wyglądała próba ich obejścia. Z biegiem lat moda na kolejne straszaki (a także i nie straszaki) nakręcone z ręki, albo, jeszcze częściej, udające nakręcone z ręki, straciła rozpęd i od jakiegoś czasu smętnie sobie drepcze. A wydawać by się mogło, że mocne uderzenie internetem, którym bije się nas po łbie od rana do nocy, będzie impulsem do wykorzystania nowych narzędzi, opracowania świeżej strategii formalnej, która pozwoli na zaadaptowanie, chociażby, bezmiaru aplikacji sieciowych dla potrzeb narracyjnych. I nie tylko narracyjnych, bo przecież stanowią one niezliczone punkty wyjścia dla fabuły filmu grozy, toć od zarania kina nie wymyślono bodaj nic straszniejszego od internetu.
Found footage, jako rzecz przecież wywodząca się z samej idei wszędobylskości techniki, która jest zarówno skutkiem, jak i przyczyną, sojusznikiem i przeciwnikiem, biernym obserwatorem i aktywnym partycypantem, rzecz jasna, również się pod ten pomysł podpięło. Można się, nie bez sporej dozy słuszności, spierać, że już opowieść o jędzy z Blair całkowicie wyeksploatowała możliwości owej konwencji, a kolejne filmy wyważały otwarte drzwi, lecz era smartphone'a, kamer internetowych i globalnej sieci oplatającej ziemski glob ciasnymi pętlami otworzyła kolejne możliwości. I nie mówię tutaj o filmach nagrywanych przy użyciu kamer przemysłowych czy tych umieszczonych na desce rozdzielczej policyjnego radiowozu, lecz czymś jeszcze nowocześniejszym, pełniej wyrażającym perspektywę człowieka zanurzonego po uszy w cyfrowym oceanie, o pełnych metrażach zmontowanych z Facebooka, YouTube'a i Skype'a, mówiących językiem ludzi, dla których kamera istnieje tylko w telefonie. Dlatego found footage podupadło, posługiwało się bowiem martwym dialektem, już niezrozumiałym i bełkotliwym. Stało się zapomnianym, efemerycznym trendem, niegdyś wyprzedzającym epokę i nowatorskim, dzisiaj przestarzałym i zbędnym. Konwencja ta, zdaje się, nie miała już do zaoferowania absolutnie niczego, wypaliła się i nie nadążała za treściami nieustannie uploadowanymi na rozmaite platformy przez miliony ludzi siedzących przed komputerami.
Nie znaczy to, że nikt konieczności zmian nie antycypował. Film Megan Is Missing z 2006 roku, typowa eksploatacyjna sieczka, aczkolwiek akcentująca, choć jeszcze naiwnie i po omacku, ryzyko nawiązywania zażyłych znajomości przez internet, wykorzystuje środki formalne poprzednio przez found footage raczej niestosowane. Rzecz została sfilmowana jeszcze przed powstaniem Instagramu czy Snapchata, niedługo po powstaniu Facebooka i Skype'a, i proponuje parę ciekawych rozwiązań jak portretowanie rozmowy przez internetową kamerkę na podzielonym ekranie. Choć pozycja ta może wydawać się archaiczna, jest może i nawet po trosze prekursorska, bo found footage z natury rzeczy nie korzystało z podobnych technik montażowych, stylizując raczej wszystko na serię długich ujęć. A mówię i o naiwności, i o archaiczności tego filmu, bo Megan Is Missing trafiło do dystrybucji dopiero w 2011 roku, kiedy ekspansja social media już się dokonała. Media społecznościowe całkowicie odmieniły język komunikacji na wszystkich jej poziomach – tekstowym, werbalnym i wizualnym. I bodaj pierwszym, a na pewno jednym z pierwszych dziełek, które zauważyły dokonującą się na naszych oczach rewolucję było nieudane, ale interesujące formalnie Unfriended z 2014 roku*. Przywiązani bowiem jesteśmy do ekranu laptopa (z drobnymi wyjątkami niepotrzebnie burzącymi spójność narracji) i poprzez to, co na nim wyświetlane (łącznie z zawartością dysku twardego) poznajemy calutki świat przedstawiony, nawet retrospektywy rozwiązano porządnie: zostały przecież zachowane jako filmy na YouTube. I, co istotne, Unfriended zdaje się rozumieć pojęcie kreacji internetowej persony, bo każdy przedstawia się tam tak, jak chciałby, żeby go postrzegano. Pomijając, że twórcy kompletnie położyli film fabularnie i dramaturgicznie, jest to swoista cezura pomiędzy found footage minionym i obecnym. Zaraz, zaraz, czy to w ogóle jest found footage? Przecież termin ten, który ma być rozumiany jak najbardziej dosłownie, opisuje filmy zarejestrowane na taśmie (dysku) i odnalezione gdzieś tam po latach, a tutaj mamy radykalne zerwanie z konwencją. Narodziło się coś może i pokrewnego, ale jednak odmiennego, nie istniał jednak jeszcze termin, którym dałoby się to ochrzcić i chyba nikogo za bardzo to nie interesowało, bo to jednak nisza niszy. Ale doczekaliśmy się, bo Timur Bekmambetov, zresztą producent Unfriended, nie dalej jak przed paroma tygodniami zapostulował wprowadzenie do obiegu terminu „screenlife”, który opisywałby środki formalne w rzeczonym filmie zastosowane. A jako że pomysłem tym podzielił się akurat tuż przed premierą Searching, produkcji równie słabej, ale jeszcze precyzyjniej zrealizowanej, ciekawie będzie obserwować, czy faktycznie rodzi się jakiś nowy trend. Bo dwa filmy w odstępie paru ładnych lat, nie licząc sequela Unfriended, to trochę za mało, aby mówić o narodzinach czegokolwiek. Lecz wątpliwym jest, że nikt nie spróbuje. Filmy te kosztują grosze, a Searching już zarobiło kilkadziesiąt baniek. Czy rozpoczyna się era „uploaded footage”? Proszę, nie.
*Aha, dla porządku dodam, że rok wcześniej nakręcono też The Den, którego narrację oparto na rozmowach na internetowych czatach, lecz był to film zbyt niekonsekwentny formalnie, aby zestawiać go ze znacznie ciekawszym „Unfriended”. Prędzej postawiłbym go obok Friend Request (2016; nie found footage), Followers (2017; found footage), czy Linku do zbrodni (2014; nie found footage) i zaklasyfikował jako „social media horror”.