W związku z epidemią koronawirusa na ekranach kin nie zagościł nowy film z Julią Wieniawą, o wdzięcznym tytule W lesie dziś nie zaśnie nikt, reklamowany jako pierwszy polski slasher z prawdziwego zdarzenia. Od dziś za to możemy go oglądać na Netflixie. Krwawa czcionka, campowy styl, klasyczny horrorowy motyw i mrugnięcia okiem do fanów kina klasy B, sugerują, że będzie to zły film, w sposób jak najbardziej zamierzony. Zabieg zastosowany w najnowszym filmie Bartosza M. Kowalskiego nie jest niczym nowym, nawiązywanie do tanich horrorów z lat 80. i kina z gatunku exploitation, w roku 2007 już podkręcili do maksimum panowie Tarantino i Rodriguez, swoimi Grindhouse: Death Proof i Grindhouse: Planet Terror. Rodriguez kontynuował tę przygodę, kręcąc w 2010 kultową już Maczetę i trzy lata później jej sequel Maczeta zabija, a od tamtego czasu powstało wiele klonów stosujących podobnie obskurną stylistykę. Najwięcej powstaje ich w niskobudżetowych wytwórniach specjalizujących się w tego typu produkcjach, które z założenia mają być złe, tanie i nastawione na zabawę konwencją. Są też filmy, które są bardzo złe i zabawne z przypadku. Pierwszy nurt reprezentuje na przykład Rekinado, Boa kontra Pyton, czy inna parodia prosto z wytwórni The Asylum, która w założeniu ma być śmiesznym, absurdalnym i tanim pastiszem. Drugi typ to filmy, które w głowach ich pomysłodawców i reżyserów miały być świetne, a aktorzy w nich występujący często nie zdawali sobie sprawy z tego w jak wielkiej katastrofie brali udział. Kategoria nie zamierzonych gniotów jest znacznie ciekawsza, ponieważ to w niej tworzy się prawdziwa magia; tak jak potrzeba ciśnienia, aby powstał diament, potrzeba dużej nieobecności talentu, by powstały prawdziwe perły tandety. Oczywiście są od tej reguły bardzo chlubne wyjątki, chociażby Martwica mózgu Petera Jacksona czy Martwe zło Sama Raimiego, oba filmy to rewelacyjne kino klasy B, ale żaden z nich nie znajduje się na tym samym poziomie co produkcje takie jak Samurai Cop, Carnosaur, Troll 2 czy Alienator. Peter Jackson, nawet gdyby wspiął się na wyżyny swojego talentu, próbując stworzyć najbardziej podły horror wszech czasów, nigdy nie zbliży się do tego, co wyjdzie spod ręki pozbawionego gustu, wyczucia i umiejętności amatora z kamerą, któremu wydaje się, że oto właśnie zmienia oblicze kina swoją produkcją za 100 dolarów. A może po prostu nie ma pojęcia co robi. Chyba najbardziej znanym przykładem takiej radosnej twórczości jest Tommy Wiseau, żywa legenda która dała światu The Room – absolutną klasykę złego kina. The Room znajduje się we wszelkich możliwych rankingach najgorszych filmów wszech czasów i oczywiście słusznie, bo obcowanie z nim to istna katorga i przeżycie wręcz transcendentalne, ale utrzymywanie, że to autentycznie najgorszy film, jaki kiedykolwiek nakręcono, to czysta ignorancja. Każdy, kto tak twierdzi, powinien koniecznie obejrzeć dowolny film artysty znanego jako Neil Breen, chociażby Double Down, I Am Here...Now lub jego najnowsze arcydzieło Twisted Pair. To tortury znacznie większe niż te, które w filmie Hellraiser: Wysłannik piekieł, demon Pinhead obiecuje każdemu, kto otworzy kostkę Lemarchanda. Breen to typ twórcy kompletnie obłąkanego, którego dzieła wyglądają z początku jak tani żart, do momentu, w którym uświadamiamy sobie, że Neil Breen wcale nie żartuje. The Room blednie też przy takich arcyzłych rarytasach jak Suburban Sasquatch z 2004 roku czy The Last Vampire on Earth z 2009. Przy odpowiednio wnikliwym researchu, można szybko przekonać się, że film Tommyego Wiseau, to jedynie najbardziej znany i wypromowany komercyjnie, najgorszy film świata, nie prawdziwy pretendent do tego tytułu. A skoro już o researchu mowa, przypomina mi się pewna nostalgiczna historia z tym związana, pozwól więc drogi czytelniku, że Ci ją opowiem. To było dawno temu, jeszcze w czasach świetności kaset VHS. Lokalna wypożyczalnia wideo była ulubionym miejscem spotkań paczki moich przyjaciół. Niczym dzieciaki ze Stranger Things wsiadaliśmy na rowery i jechaliśmy w poszukiwaniu nowych doznań, by wspólnie usiąść i delektować się kolejnym filmem przy butelce zimnej Coli i czipsach. Nie byliśmy wybredni, lata 90. miały to do siebie, że te niezliczone filmy akcji i karate z Seagalem, Norrisem, Van Dammem czy Dudikoffem, były dla nas tak samo dobre jak Gwiezdne Wojny czy Indiana Jones. Gdy ktoś przyniósł z ekspedycji obdarte, pożółkłe opakowanie z tytułem Wąż w cieniu orła lub brzmiące przerażająco Oni czasami wracają, nie wybrzydzało się, tylko oglądało z wypiekami na twarzy. Na przeciwko mojego domu stał wówczas rozpadający się barak, który ktoś szumnie nazwał wypożyczalnią i połączył dla kolorytu z monopolowym. Oprócz wódki, piwa i towarzystwa miejscowych alkoholików, to magiczne miejsce oferowało w zasadzie tylko trzy rodzaje rozrywki – porno, horror i filmy kung fu. Na porno byłem podobno za młody, ale przemiły pan sprzedawca nie widział nic zdrożnego w tym, by młodemu chłopakowi wypożyczać na potęgę krwawe horrory i chińskie bijatyki. Na szczęście. Dzięki temu ja i moi przyjaciele poznaliśmy całą galaktykę tanich, kiepskich filmów, które ukształtowały nasz gust i smak. Ta różnorodność okazała się błogosławieństwem dla naszego wychowania. Jednego dnia mogliśmy być przytłoczeni po obejrzeniu Listy Schindlera, zachwyceni Ojcem chrzestnym lub wzruszeni Skazanymi na Shawshank, by następnego bawić się świetnie przy Ryzykantach, Maksymalnym przyspieszeniu lub Xtro 2. Dobre, ambitne filmy Spielberga, Zemeckisa, Tarantino czy Scorsese to było danie wykwintne, które oczywiście uwielbialiśmy, ale to przy tych najgorszych i najtańszych horrorach klasy C, pełnych gumy i hektolitrów sztucznej krwi, bawiliśmy się najlepiej. To one wywoływały niekontrolowane salwy śmiechu, często większe niż seans Nagiej broni i Hot Shots razem wziętych. Dziś nazywa się to „guilty pleasure”, wtedy to była po prostu rozrywka. I to cholernie dobra. Z wiekiem  nasze zamiłowanie do kiepskich filmów bynajmniej nie zmalało – te najbardziej pamiętne seanse przypadają na okres liceum. Wizyty w wypożyczalniach nie były już wtedy szukaniem igły w stogu siana, oglądaniem filmów z przypadku, lecz skrupulatnie zaplanowaną strategią. Śmiałek wybierał się do wypożyczalni z jedną tylko misją, by przynieść z wyprawy najgorszy, najbardziej podły i tani film jaki tylko znajdzie. Poszukiwacz kierował się własnym gustem, doświadczeniem i zmysłem, oceniając niczym kiper okładkę, tytuł i kadry z filmu, znajdujące się zawsze z tyłu pudełka – im mniej ich było, tym lepiej, wówczas szanse na dorodny połów wzrastały. Marnie narysowane okładki to był równie dobry trop, ale strzałem w dziesiątkę okazywał się zawsze cały zestaw idiotycznie brzmiących nazwisk postaci, w dodatku granych przez aktorów, o których nikt nigdy nie słyszał. Połączenie zaś wszystkich tych elementów zwiastowało prawdziwą orgię krwi i tandety. Pewnego pięknego dnia, stosując wszystkie powyższe kryteria, natrafiliśmy na nasze największe znalezisko. Naszego prywatnego Świętego Graala. Wertując najniższą półkę przepełnioną kasetami, w sekcji horrorów, odsunąłem ich pierwszy rząd, aby sprawdzić, co kryje się za nimi. Sięgnąłem ręką prawie po łokieć w głąb mrocznej i pełnej pajęczyn czeluści, czując się jak Harrison Ford w Indiana Jones i Świątynia Zagłady. To, co wyjąłem, miało zmienić moje życie na zawsze – było to Odwieczne zło z roku 1987. Wystarczyło spojrzeć na jego cudowną okładkę, by wiedzieć, że była ona obietnicą niezapomnianych przeżyć. Dodatkowym punktem był fakt, że znający na pamięć każdy film ze swojej wypożyczalni sprzedawca, łącznie z datami, numerami i czasem trwania, gdy spojrzał na tę kasetę, zapytał zdziwiony - „Co to jest i gdzie to znaleźliście?”. Nie wiedział nawet, ile ma nam policzyć za tę przyjemność, uznał więc, że 50 groszy będzie uczciwą ceną. Gdybyśmy wiedzieli, co nas czeka, zapłacilibyśmy i 500 zł. To był podwójny seans, połączony z Maglownicą, podobno na podstawie Stephena Kinga (podobno), która oczywiście była bardzo zabawna i fantastyczna, ale nie mogła równać się z nowym królem kina klasy B. Efekty wyglądające jakby kosztowały całe 10 dolców, kompletnie głupie dialogi, fabuła nie mająca żadnego sensu, aktorstwo tak złe, że wywoływało fizyczny ból, do tego tona błędów realizacyjnych, złamane wszystkie zasady rzemiosła filmowego i gumowe potwory – Odwieczne zło miało wszystko, za co można je było pokochać. Było najbardziej niekompetentną próbą skopiowania Martwego zła w historii. Było piękne. Obejrzeliśmy później wiele tanich i kiepskich horrorów, ale żaden, absolutnie żaden nie dorastał mu do pięt. Odtwarzany tydzień później Piątek trzynastego w piekle był fatalny, ale przy Odwiecznym źle wyglądał jak Obywatel Kane. Ten horror wyznaczył kompletnie nowe standardy, które wydały nam się wówczas niemożliwe do przebicia. Kilka lat później, około roku 2007, już będąc na studiach, mój przyjaciel Jacek, również wielki entuzjasta i koneser złych filmów, zaprosił mnie na seans filmowy. Grupa, która miała oglądać tamtego wieczoru, potencjalnie beznadziejny zestaw kaset, liczyła sześć osób, z czego nazwiska przynajmniej dwóch są obecnie znane w branży dziennikarskiej. Wiedziałem, że nie mogę przyjść do tak zacnego grona z pustymi rękoma, poszedłem więc do mojej ulubionej wypożyczalni wideo po jedyny słuszny film. Ktoś inny przyszedłby w gości z butelką dobrego wina, ja przyszedłem z Odwiecznym złem. To cudowne uczucie, móc zaskoczyć wytrawnych znawców kina i absolwentów filmoznawstwa takim rarytasem, który z miejsca wskoczył na listy wszech czasów wszystkich uczestników tamtego pamiętnego wieczorku filmowego. Zachwytom nie było końca. Kolejnym filmem, który wtedy obejrzeliśmy było DOA: Żywy lub Martwy, ale bez żadnych zaskoczeń nawet nie zbliżyło się pod kątem rozrywki i danej radości do Forever Evil. Poprzeczka została postawiona zbyt wysoko. Pytany dziś o to, jak wspomina swoją pierwszą styczność z Odwiecznym złem, Jacek odpowiada, że było to jak drugie stracenie cnoty. Mój przyjaciel nie pozostał dłużny i kilka lat później, pokazał mi film, który w moim osobistym rankingu stanął dumnie na podium obok Odwiecznego zła – było to Deadly Prey, znane także jako Żywy cel, jedyne w swoim rodzaju połączenie Rambo i Tarzana, pełne legendarnych dialogów i zwrotów akcji, tak kuriozalne, że nawet ścieżka dźwiękowa wywoływała spazmy śmiechu. Podskórnie czułem jednak, że to za mało. Takich filmów na pewno jest więcej, one istnieją, trzeba je tylko jakoś znaleźć. Moje poszukiwania doprowadziły mnie w końcu do istnej kopalni złota, czyli grupy znanej jako Red Letter Media. Ten fantastyczny kanał na Youtube, prowadzą rezydujący w Millwaukee Mike Stoklasa, Jay Bauman i Rich Evans, krytycy i twórcy filmowi, oraz rewelacyjni komedianci, specjalizujący się w tak zwanym martwym humorze. Ich wiedza na temat klasy B jest niezrównana, a ulubionym zajęciem tej wesołej gromadki, jest wspólne oglądanie losowych złych filmów – tę pasję podzielają ze mną i moimi przyjaciółmi, z tą różnicą, że panowie z Red Letter Media podchodzą śmiertelnie poważnie do swojego hobby i recenzują gnioty jakich świat nie widział, z profesjonalnością godną duetu Raczek i Kałużyński. Oni nie tylko znają całą masę fatalnych filmów, mają też obszerną wiedzę na temat aktorów, którzy trudnią się graniem w takich produkcjach, jak choćby Leo Fong czy Cameron Mitchell i znają na pamięć całe filmografie reżyserów z najniższej półki, takich jak Roger Corman czy Len Kabasinski. Ich autorskie programy Half in the Bag i Best of the Worst, to prawdopodobnie najlepsza rozrywka dostępna na Youtubie. Przynajmniej dla mnie, ponieważ panowie z Red Letter Media tak jak ja, doskonale zdają sobie sprawę, że nawet najlepsza komedia nie daje tyle radości, co film totalnie nieudolnego reżysera, który nie zdaje sobie sprawy z rozmiaru swojej niekompetencji. Wydawałoby się, że tego typu kino to relikt zamierzchłych czasów, produkt lat 80. i 90., który nigdy nie wróci lub że możemy takie tanie filmy obejrzeć tylko na starych kasetach czy w sieci, gdy naprawdę dobrze poszukamy. Na szczęście od czasu do czasu jakimś cudem uda się jednej czy dwóm produkcjom, o tak spektakularnie niskiej jakości, przedrzeć do kin. Taka sytuacja miała miejsce w zeszłym roku, gdy na dużym ekranie, bez żadnego ostrzeżenia pojawił się film Złe miejsce, który z stał się dla mnie klasykiem pokroju Odwiecznego zła i Deadly Prey. Wraz z moim przyjacielem Mirkiem, innym fanem taniego kina i Red Letter Media, miałem epicki wręcz ubaw na tym horrorze, który był niezamierzoną, najlepszą komedią 2019 roku. W pewnym momencie myślałem, że dosłownie uduszę się ze śmiechu i fizycznie nie zniosę dłużej tego jak nieludzko złe było Złe miejsce. W jaki sposób tak nieudolna produkcja trafiła do oficjalnej dystrybucji kinowej? I dlaczego nie trafia ich więcej w naszym kraju? Być może wraz z sukcesem W lesie dziś nie zaśnie nikt, ktoś dostrzeże potencjał drzemiący w tandecie. Nie każdej oczywiście, granica pomiędzy filmem złym, który wywołuje żenadę i ból głowy, a takim, po którym brzuch boli ze śmiechu, jest naprawdę cienka. Poszukując taniej rozrywki, można się srogo naciąć i po seansie czuć jedynie ogromny zawód i zmarnowany czas. Takim przypadkiem jest choćby zeszłoroczne Countdown – horror klasy B, który zapowiadał się na sensację pokroju Złego miejsca, a okazał się przeraźliwie nudny i męczący. Takie momenty są częste, a prawdopodobieństwo obejrzenia po prostu bardzo złego filmu są większe, niż to, że natrafimy na rzadki okaz dający nam masę radości. Jednak gdy już się taki unikat znajdzie, frajda zdecydowanie rekompensuje wszystko minusy. Czy W lesie dziś nie zaśnie nikt będzie w stanie zaspokoić mój niekończący się głód taniej, kiepskiej rozrywki? Mam taką nadzieję. Jeśli nie, zawsze pozostaje Red Letter Media lub kolejny wieczorek filmowy z Odwiecznym złem.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj