Pomijając już zupełnie kwestię tego, która konsola nowej generacji okaże się lepsza pod koniec 2013 roku, warto przyjrzeć się bliżej temu, co czeka miłośników spędzania wolnego czasu z padem w ręku w najbliższych latach. Odkąd gry przestały być niszą, a gracze nie są już postrzegani jako osoby zdziecinniałe (może to nie do końca prawda, ale mimo wszystko wiele się zmieniło), rynek wirtualnej rozrywki zaczął toczyć nowotwór zwany casualizacją. W dzisiejszych czasach grają niemal wszyscy, bez względu na płeć czy wiek. Gry stały się medium praktycznie równorzędnym z telewizją, radiem czy literaturą, a tym samym kuszącą dla nich alternatywą. Z tego licznego grona osób grających, tylko niewielki odsetek można nazwać "prawdziwymi graczami". Pozostali spędzają swój wolny czas przy drobnych tytułach pokroju "Angry Birds". Niczego tej produkcji nie ujmując, chodzi mi o to, że choć gry wyszły z cienia, to poniekąd wciąż w tym cieniu pozostają, gdyż większość gra w tytuły proste, mające niewiele wspólnego z prawdziwym gamingiem, a skoro tak się dzieje to i naturalnym następstwem takiego stanu rzeczy jest masowe powstawanie podobnych pozycji.

W efekcie ludzie, którzy niegdyś byli głównym targetem producentów, teraz pozostają w mniejszości, a niedługo dojdzie do tego, że godnych uwagi gier, które rzucają graczowi wyzwanie, będzie ukazywać się jak na lekarstwo. Na tę chwilę nie jest jeszcze tak źle, ale za kilka lat osoby, które połowę dzieciństwa spędziły w zakurzonych salonach gier, śrubując na automatach kolejne wyniki, złapią się za głowę widząc, co spotkało ich ukochaną branżę.

Rynek coraz bardziej nastawia się na casuali, co można zaobserwować już teraz, patrząc chociażby na urządzenia peryferyjne pokroju Move'a czy Kinecta, którymi hardcorowi gracze raczej nie są zainteresowani. A to dopiero wierzchołek góry lodowej. Microsoft ostatnio dobitnie dał nam do zrozumienia, do kogo przede wszystkim skierowana będzie ich najnowsza konsola, a Sony ze swoimi funkcjami społecznościowymi i przyciskiem Share również nie pozostało aż tak daleko w tyle. Machanie łapkami przed TV, śpiewanie do mikrofonu itp. atrakcje to może i fajny dodatek, ale jeśli tak w głównej mierze ma wyglądać przyszłość gier, to ja podziękuję. Też mi przyjemność udawać, że głaska się wirtualne zwierzaki, jakby nie lepiej było przygarnąć psa. Nie po to kupuje się konsole, żeby symulować codzienne czynności.

Druga zmora to poronione pomysły producentów i wydawców, które są niczym rozżarzony pręt wtykany w tyłek biednej branży. DLC to jeden z najbardziej chorych wynalazków ostatnich lat. Nie dość, że za samą grę trzeba zapłacić grube pieniądze, to nierzadko jeszcze, aby móc poznać faktyczne jej zakończenie lub zwiedzić poziomy, które ktoś perfidnie wyciął z ostatecznej wersji, przyjdzie nam uiścić opłatę wynoszącą niekiedy 1/3 wartości danego tytułu. O ile jeszcze rozumiem kupowanie dodatkowych postaci, aut, tras czy map, bo one przedłużają żywotność produkcji, tak już wszelkie inne DLC uważam za głupotę. Nabywając grę, oczekuję produktu kompletnego, a nie wybrakowanego. Chcę poznać fabułę od A do Z bez wydania choćby złotówki więcej, ponieważ zwyczajnie mi się to należy. To tak, jakby wydawnictwo rzuciło na księgarskie półki powieść pozbawioną kilku rozdziałów, a następnie za niedługi czas wystawiło je na sprzedaż, żądając od nas dodatkowej kasy.

To samo tyczy się blokowania używek i przypisywania gier do konta tudzież konsoli. Na samą myśl, że nie można będzie sprzedać gry, którą kupiło się w pełni legalnie, w człowieku aż się krew gotuje. A to przecież tylko jedna z niedogodności, bo oznacza również, że obicie gęby kumplowi przy piwku na naszym egzemplarzu mordoklepki, ale jego konsoli, stanie się jedynie nostalgicznym wspomnieniem. Wymienić można jeszcze konieczność stałego podpięcia do sieci czy blokady regionalne, o których mówi się coraz głośniej. Takie rozwiązania zaprzeczają przecież samej idei konsol jako urządzeń pozwalających w szybki i wygodny sposób zanurzyć się w wirtualny świat. Teraz, aby móc się cieszyć najnowszym hiciorem, nie wystarczy już tylko włożyć płyty, ale najpierw trzeba grę zainstalować, następnie zalogować się na swoje konto, ściągnąć tonę łatek nierzadko dorównujących wagowo samej grze i dopiero po tych żmudnych czynnościach czerpać przyjemność z rozgrywki. A jeszcze nie daj Boże niech zawiedzie provider, odcinając nas od Internetu na dłuższy czas. Rozumiem, że postęp itd., ale chyba nie tędy droga.

[image-browser playlist="590864" suggest=""]

Ostatnio rozbawiła mnie informacja, że Microsoft opatentował system achievementów dla telewizji. Czujecie to? Już widzę to wysoce punktowane osiągnięcie za obejrzenie wszystkich odcinków "Mody na sukces". Na samą myśl aż chce się urządzić kilkumiesięczny maraton. Strach pomyśleć, co będzie za kilka lat. Wyobraźcie sobie taką sytuację, kiedy po spożyciu z kumplem kebabów nie pierwszej świeżości dopada was potrzeba, więc usłuchawszy zewu natury pędzicie do najbliższego miejskiego szaletu. Wbiegacie do kabiny, a tam w celu odblokowania sedesu musicie wpierw zalogować się na swoje konto. W pośpiechu wklepujecie potrzebne dane, po czym przynosicie ulgę rozstrojonym jelitom. Wtem do waszych uszu dociera wypowiedziane bezbarwnym tonem zdanie: "10 Pounds Poo Achievement Unlocked". Na waszych ustach wykwita ogromny uśmiech zadowolenia i satysfakcji. Już macie ochotę podzielić się swoim dziełem ze znajomymi za pomocą przycisku Share, ale mina wam rzednie z chwilą, kiedy papier toaletowy okazuje się płatnym DLC. Cóż, bez tego dodatku się nie obejdzie, więc pomimo niechęci pobieracie ten niezbędnik, a następnie opuszczacie kabinę. Niestety wasz kolega nie ma tyle szczęścia co wy, bo choć przez cały ten czas udawało mu się jakoś wytrzymać, to pogrążyła go muszla przypisana do waszego konta - zabrakło czasu na dopełnienie niezbędnych formalności...

Powyższa historyjka dość dobrze obrazuje dzisiejszy rynek gier, który coraz bardziej oddala się od tego, jaki znaliśmy jeszcze nie tak dawno. Teraz wszystko musi być zintegrowane z Internetem, oferować multum efekciarskich, ale całkowicie zbędnych opcji, a jednocześnie za pomocą mikroopłat napychać kieszenie pazernych wydawców. A wszystkiemu (no dobrze, prawie wszystkiemu) winna wspomniana casualizacja, bo aby trafić ze swoim produktem do jak najszerszego grona odbiorców, twórcy wymyślają coraz to głupsze rzeczy, które prawdziwych graczy nie tylko nie interesują, ale wręcz drażnią, bo psują rynek. Oczywiście dodatki w postaci możliwości odpalania filmów, integracja z TV tudzież kontrolery ruchowe są jak najbardziej w porządku, o ile stanowią zaledwie jedną z nieistotnych z perspektywy gracza opcji, a nie cel sam w sobie. Gdyby ktoś chciał dekoder, odtwarzacz czy inny komunikator, to by go sobie kupił, a nie szukał go w konsoli. Robienie wielkiej atrakcji z funkcji, które już od wielu lat i to w lepszym wydaniu oferuje przeciętnej klasy komputer, jest po prostu głupie. Z niecierpliwością, ale i pewną obawą, wyczekuję nadchodzących targów E3, a jeśli okaże się, że Sony wzorem Microsoftu zamierza nastawić się na casuali i durnowate bajery, olewając hardcorowych graczy, do których siebie zaliczam (pochwalę się, że ukończyłem "Demon's Souls", a co!), to nie pozostanie mi nic innego, jak tylko wyciągnąć z szafy zakurzonego Pegasusa i ograć hiciory, które niegdyś mnie ominęły. Przynajmniej będę wiedział, że gram na konsoli, a nie urządzeniu wielofunkcyjnym. 

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj