Żyjemy w czasach sequeli, rebootów i innych nowych wersji filmowych – określenia te powtarzane są jak mantry i mają w jakiś nieokreślony bliżej sposób nobilitować serwowanie nam na ekranie odgrzewanych kotletów. Zasadniczo chodzi tu o to, by pokazać to samo, tylko lepiej, intensywniej, z większą ilością rozumianych mniej lub bardziej dosłownie fajerwerków, tak, by widzowi opadła szczęka i nie mógł sobie przypomnieć, czy pomysł na dzieło jest wtórny, czy też oryginalny. W ten sposób publika ma już mętlik w głowie. Ot, nie ma powiewu świeżości – są tylko odpowiedzi na coś, nowe wersje czegoś, następcy doskonale przyjętych poprzedników. Dzięki takim zabiegom rozmieniamy popkulturę na drobne, nieustannie poszukując punktów odniesienia. Ostatnią ofiarą takiego schematycznego myślenia jest doskonały Westworld. W sieci, jeszcze zanim produkcja doczekała się swojej premiery, zdążono ją już podsumować: to kolejna Game of Thrones. Nic z tych rzeczy. Takie porównanie jest zasadne wyłącznie przy uwzględnianiu aspektu marketingowego. Serial o Westeros bardzo powoli, ale zbliża się do końca, więc jajogłowi w stacji HBO musieli solidnie pogłówkować nad tym, jak zwiększyć sprzedaż tematycznych koszulek wśród fanów. Westworld będzie tutaj jak znalazł – produkcja czerpie przecież z gatunków science fiction czy fantasy wedle uznania, a sama historia stawia moralne i egzystencjalne pytania z takim rozmachem, jakiego na małym ekranie jeszcze nie uświadczyliśmy. Jest tu też ogromny budżet, pierwszorzędna obsada czy wielopoziomowa struktura opowieści, która oddziałuje na widza na zasadzie catch-all – każdy z nas znajdzie w niej coś dla siebie. Nie ma również przypadku w tym, że serial będzie emitowany o tej samej godzinie co nieodżałowana Game of Thrones. Marketingowe hokus-pokus nie może nam jednak przesłonić prostego wniosku: Westworld ma ze światem Westeros tyle wspólnego, co Barbara Kurdej-Szatan z szansami na Oscara. Jestem niemal pewien, że tym stwierdzeniem narażę się wielu fanom, ale Game of Thrones jest de facto historią nieskomplikowaną. To opowieść o ludziach dążących do władzy, chcących zgromadzić jak najwięcej pieniędzy i rozwiązać swoje niezwykle złożone problemy rodzinne. Na poziomie ogólnym, rzecz jasna, wiesz, czego możesz się spodziewać, wiesz, dokąd to zmierza. Nie ma specjalnego znaczenia, że zdarzy ci się pomylić Starków z Karstarkami, zapomnieć, gdzie i kiedy przebywała Daenerys, albo poczujesz się zagubiony w towarzystwie, gdy w czasie burzliwych dyskusji nagle wyłączysz się i będziesz się zastanawiał: kim, do cholery, jest Gendry? O ile nie jesteś w stanie przewidzieć, kto za chwilę na ekranie zostanie pozbawiony głowy, o tyle przez wszystkie sezony pojawia się irracjonalne poczucie, że narracja jest ci bliska i w pewnych momentach czerpie z opowieści, które już kiedyś czytałeś. Game of Thrones zostaje przez nas rozpatrywana przez pryzmat postaci – z jednymi utożsamiamy się bardziej, z innymi mniej. Nawet jeśli na niebie tańczą smoki, a przepiękna kobieta po zdjęciu naszyjnika okazuje się staruszką, to w tej historii sporo jest pierwiastka ludzkiego. Średniowiecze w wersji 2.0, tylko barbarzyńcy w tej rozgrywce mają włączoną opcję nieśmiertelności i ujarzmiania lodu. Wydaje się jednak, że niektórzy z nas zapragnęli zabawić się w Nagły Atak Spawacza i w magiczny sposób zespolić niepokojący naturalizm Game of Thrones z filozoficzną głębią Westworld. To trochę tak, jakby do wykładania na astronomii zaprosić szwaczki i zaproponować żakom nowy przedmiot do wyboru: krawiectwo międzyplanetarne. Tymczasem sama czołówka drugiej z tych produkcji zapowiada nam, że mamy tu do czynienia z czymś zupełnie odmiennym niż to, co do tej pory obserwowaliśmy na małym ekranie. Zwróćcie uwagę, że w materiale trzykrotnie pojawiają się dłonie robota grającego na pianinie. W ostatnim ujęciu, gdy przestaje on grać, klawisze zaczynają same poruszać się w górę i w dół. To żaden przypadek – twórcy serwują nam tu pytanie o istotę ciągu przyczynowo-skutkowego, rozpatrując je przez pryzmat koncepcji, jakie zaproponował David Hume. Przekonywał on, że nie istnieje coś takiego jak dowód na przyczynę; widzimy jedynie rzeczy i zjawiska, które tworzą iluzję zaistnienia zdarzeń. Co więcej, to nawiązanie do idei kołowej historii dziejów, zakładającej, że świat nieustannie odradza się w tej samej formie nieskończenie wiele razy. A przecież nadal nie wyszliśmy poza czołówkę. Szach-mat, Jonie Snow. W odróżnieniu od Game of Thrones twórcy Westworld nie chcą przed nami stawiać pytań o to, kto, kiedy i w jaki sposób zginie. George R.R. Martin stworzył z ludzkiej śmiertelności pomysł na biznes i nie zdziwiłbym się, gdyby w czasie wizyt w toalecie planował, kogo by tu jeszcze pozbawić życia. W Westworld najważniejsze jest zaś to, co to w ogóle znaczy być człowiekiem. Świat zdominowany przez technologię, w którym zagubiła się gdzieś ludzka dusza. W przypadku Game of Thrones wszelkie wątpliwości dotyczące fabuły zostawały i nadal będą wyjaśniane na ekranie. Fenomen najnowszej produkcji HBO polega z kolei na tym, że najistotniejsze staje się to, czego w czasie seansu nie zobaczymy – dylematy filozoficzne czy egzystencjalne, które zostają z nami także po nim. Pozornie Westworld pokazuje nam tylko trzy grupy bohaterów: prowadzących tytułowy park rozrywki, bogatych gości i sztuczną inteligencję. Do tego zestawu trzeba jednak dodać widzów, którzy – w zależności od przyjętego sposobu prowadzenia narracji – mogą się poczuć integralnym elementem którejś z tych zbiorowości. Ta mnogość przyjętych w Westworld perspektyw odczytywania historii pozwala zerwać z linearnością, w żaden sposób nie przypominając nawet znanych z Game of Thrones przeskoków pomiędzy kolejnymi postaciami. Jestem niemal pewien, że będzie to stanowić wielkie wyzwanie dla tych, którzy do świata Westeros przybywali wyłącznie po to, by zobaczyć, co lub kogo w danym tygodniu na ekranie spaliła Daenerys. Oczywiście, że w obu produkcjach możemy odnaleźć estetyzację przemocy. Game of Thrones serwuje ją jednak widzom w sposób dosłowny, szokując kolejnym gwałtem lub morderstwem, które w niektórych przypadkach pozbawione są sensu. Wydaje się, że w Westworld samo pojęcie zła jest względne – jak do tej pory ma ono zawsze swoje fabularne przeznaczenie. Historia jest prowokująca, ale z drugiej strony również dezorientująca i budowana nieśpiesznie. W odróżnieniu od poprzedniego okrętu flagowego HBO, gdy tylko widz zacznie się nudzić, na ratunek nie przybędzie mu żaden smok czy pojawiający się jak grzyby po deszczu Biali Wędrowcy. Obie produkcje z pewnością cechuje kapitalna warstwa wizualna. W przypadku Game of Thrones jej różnorodność jest wynikiem uwarunkowań geograficznych, w Westworld bezkres prerii doskonale zaś kontrastuje z chłodnym wydźwiękiem laboratorium. W tym drugim serialu ułożenie przestrzeni strukturalnie poniekąd przywodzi na myśl matrioszkę – musimy przebić się przez kolejną warstwę, by zobaczyć, co czeka na nas dalej. Czuć tutaj subtelny hołd złożony legendarnemu pytaniu Stanleya Kubricka: a co, jeśli istnieją superinteligencje bawiące się Wszechświatami tak, jak ludzie tym, co mają w próbówkach? Game of Thrones uczy nas, że piekło możemy zgotować sobie sami na Ziemi. Westworld w tej perspektywie będzie stanem zawieszenia, czyśćcem, ulokowanym gdzieś pomiędzy spadającymi z nieba aniołami a wychodzącymi spod podłogi diabłami. Celem tego tekstu nie jest w żaden sposób piętnowanie „gorszej” Game of Thrones poprzez odwołania do w jakiś sposób „lepszego” Westworld. Zbyt często jednak w dzisiejszych czasach zapominamy o odmienności, przez co nowa produkcja HBO już na samym starcie zostaje zaszufladkowana jako coś, czym de facto nie jest, czyli rzekomo kolejnym ekranowym Westeros. Takie porównania nigdy nie miały i nadal nie mają większego sensu, nie dajmy się więc zwieść kampanii marketingowej włodarzy HBO, którzy wydają się poszukiwać finansowego zaplecza przed bezpowrotnym odejściem Game of Thrones, o czym mogłoby już zaświadczać szachowanie datą premiery Westworld. Promocyjne sztuczki mogą nam przesłonić świadomość tego, że dostaliśmy serial z zupełnie innej półki. Parafrazując Julesa z Pulp Fiction: Game of Thrones i Westworld nigdy nie będą należeć do tej samej ekranowej parafii czy mieć tego samego proboszcza, nawet jeśli ulokowane są one w tej samej telewizyjnej diecezji.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj