Ogłoszenie aktorki, która zagra panią major w Ghost in the Shell, nastąpiło już dość dawno – oczywiście obsadzenie białej kobiety w roli Japonki mało komu się spodobało. Pojawiły się też doniesienia, jakoby Paramount oraz DreamWorks zażyczyły sobie, żeby Johansson wyglądem bardziej przypominała Azjatkę, co w procesie postprodukcji nie stanowiłoby dużego wyzwania. Cała sprawa nabrała jednak zdecydowanie większego rozgłosu po opublikowaniu pierwszego zdjęcia Scarlett Johansson w roli Motoko Kusanagi – zupełnie, jakby dopiero w tym momencie wszyscy zdali sobie sprawę, że z Johansson Japonki zrobić się jednak nie da, a słynna fryzura pani major raczej zrobiła z aktorki kolejną emo-bohaterkę. Nie dziwię się zupełnie, że generalnie internetowi się nie spodobało – mnie także. Jestem fanką japońskiej kultury (w tym mangi i anime oczywiście) odkąd pamiętam, a kolejna próba wyjęcia czysto japońskiej historii z kontekstu i przeniesienia jej na grunt zachodni tylko podnosi mi ciśnienie. Ba, żeby to był pierwszy raz! Ale na horyzoncie czeka następna taka produkcja – Death Note. Ta manga duetu Tsugumi Ohba – Takeshi Obata doczekała się już wielu ekranizacji, ale oczywiście tych japońskich. Wydaje się jednak, że to się nie liczy – Hollywood wie lepiej i żeby historię sprzedać, absolutnie japońskich bohaterów nie mogą zagrać Japończycy! ‌Death Note to kolejna ofiara whitewashingu, a do tego mam szczere wątpliwości, czy film będzie przynajmniej przyzwoity. Zresztą te same obawy żywię wobec hollywoodzkiego Ghost in the Shell. Manga Masamune Shirowa pierwszy raz została opublikowana w 1989 roku, następnie wydawnictwo Kodansha wydało ją w formie tomików. Co ciekawe, przedstawiciel Kodanshy, Sam Yoshiba, także zabrał głos na temat whitewashingu:
Patrząc na jej dotychczasową karierę, uważam, że Scarlett Johansson to dobry wybór. Ma cyberpunkowe wyczucie. I przede wszystkim nigdy nie wyobrażaliśmy sobie, że to mogłaby być japońska aktorka.
Mnie osobiście ręce opadają, ponieważ jeżeli Japończycy nie chcą być rzecznikiem we własnej sprawie, to kto ma nim być? My, ludzie Zachodu? To dość niedorzeczne. Ale wygląda na to, że tak jest – wielką popularnością cieszyła się petycja nawołująca o zwolnienie Scarlett Johansson. Głos zabrała także aktorka Ming-Na Wen, obecnie najbardziej znana z roli agentki May z Marvel's Agents of S.H.I.E.L.D.:
Nie mam nic przeciwko Scarlett Johansson, właściwie to jestem jej wielką fanką, ale mam wszystko przeciwko wybielaniu azjatyckich ról.
Nie udało mi się znaleźć opinii Masamune Shirowa, twórcy mangi – o ile w ogóle jakąś wyraził. Wielu krytyków mówi wprost: historia jest czysto japońska, ponieważ sama w sobie jest odbiciem szybkiego rozwoju technologicznego w Japonii pod koniec ubiegłego wieku, kiedy ten kraj był światową potęgą na rynku elektronicznym. Westernizowanie tej historii jest więc pozbawianiem jej rdzenia, centrum, z którego cała historia się wywodzi. Cofnijmy się jednak w czasie i przyjrzyjmy się, jak whitewashing wyglądał w przeszłości. Udało mi się dotrzeć do ciekawych statystyk opracowanych przez wykładowców University of Southern California (cały raport). Z tabelki łatwo można odczytać, że wśród najlepiej zarabiających filmów w latach 2007-2013 zawsze znacznie powyżej 70% grających w nich aktorów było rasy białej, na drugim miejscu - od 10,3% do 14,7% - rasy czarnej. Azjaci w swoim najlepszym roku osiągnęli wynik jedynie 7,1%. Jeszcze gorzej wygląda to z aktorami latynoskimi – ich procentowy udział w filmach w tych latach nie przekroczył nigdy nawet 5%. Polecam przejrzeć cały raport, ponieważ można z niego wyciągnąć znacznie więcej interesujących wniosków. Zjawisko whitewashingu jest jednak znacznie starsze, przykładem niech będzie film Charlie Chan Carries On z 1931 roku, w którym Warner Oland zagrał tytułowego chińskiego detektywa. Jednak jedna z najdziwaczniejszych wersji wybielania pojawiła się w znacznie późniejszej produkcji, którą było słynne Breakfast at Tiffany's (1961) z Audrey Hepburn w roli głównej, gdzie biały aktor, Mickey Rooney, zagrał Japończyka. Znam osobę, która dała się nabrać i naprawdę myślała, że pana Yunioshiego zagrał Japończyk, choć na pierwszy rzut oka widać, że coś jest z nim nie tak. Przykład Rooneya jest jednak jednym z tych najgorszych nie tylko z powodu samego faktu grania osoby rasy żółtej przez białego Amerykanina, ale także z powodu sposobu, w jaki to robi. Pan Yunioshi jest bowiem przykładem stereotypowego Japończyka, krzykliwego i niezdarnego. Zainteresowanym polecam obejrzenie króciutkiego dokumentu na ten temat produkcji MANAA, czyli Media Action Network for Asian Americans, organizacji zajmującej się monitorowaniem dyskryminacji Azjatów w amerykańskich mediach. No url Zjawisko whitewashingu występowało w historii kina wielokrotnie, a Breakfast at Tiffany's nie jest jedynym klasykiem mogącym się nim "poszczycić" (ot, choćby Kleopatra z 1963 roku z Elizabeth Taylor w tytułowej roli czy Lawrence z Arabii z 1962 roku), jednak można odnieść wrażenie, że dopiero z chwilą pojawienia się internetu frustracja widzów osiągnęła szczyty. Wracając do wybielania roli Azjatów, nie sposób nie wspomnieć o jednym z najboleśniejszych (przynajmniej dla mnie) przykładów – The Last Airbender (2010) pozamieniał w stosunku do animowanego pierwowzoru rasy właściwie wszystkim bohaterom. Akcja serialu dzieje się w świecie mocno inspirowanym chińską, a także innuicką kulturą. Twórcy filmu postanowili jednak wybielić głównych bohaterów, nie przejmując się zbytnio ich pochodzeniem; dziwnym wyjątkiem od reguły jest jedynie postać księcia Narodu Ognia – Zuko (grany przez Deva Patela) stał się tutaj… hindusem. Można by wybaczyć twórcom te wszystkie machinacje, gdyby film był choć dobry, ale niestety – nie był. The Last Airbender zrobił wielką krzywdę wszystkim fanom historii Avatara Aanga i jego przyjaciół, także mnie. ‌Innym filmem, który w przeciwieństwie do powyższego był naprawdę niezły, jest Edge of Tomorrow (2014) z Tomem Cruise'em w roli głównej. Ta ekranizacja książki Japończyka Hiroshiego Sakurazaki nie mogła rzecz jasna obejść się bez whitewashingu i przeniesienia akcji z Japonii do Wielkiej Brytanii. Jednak niechcący dzięki tej produkcji na polskim rynku wydawniczym pojawiła się pierwsza powieść light-novel (ilustrowana powieść skierowana głównie do młodzieży), czyli książka Sakurazaki właśnie. Chodziło oczywiście o typowe wydanie z filmową okładką, a cel był czysto komercyjny, jednak fanom mangi i anime sprezentowano bądź co bądź niezłą niespodziankę. Dziwnie tylko wygląda Tom Cruise na okładce książki, w której jego bohater nazywa się Keiji Kiriya… Ostatnimi czasy whitewashing zaczyna pojawiać się właściwie wszędzie – zeszłoroczny Pan, w którym Rooney Mara zagrała Indiankę (a co ciekawe, później tego żałowała), The Lone Ranger (2013) z Johnnym Deppem, także w roli Indianina, The Martian Ridleya Scotta, Exodus: Gods and Kings (2014) również Ridleya Scotta… To z tym filmem wiążą się jedne z najszczerszych słów wypowiedzianych przez kogokolwiek z branży filmowej:
Nie mogę obsadzać filmu z takim budżetem, gdzie muszę polegać na ulgach podatkowych w Hiszpanii i mówić, że mój główny aktor to Mohammad Taki-a-taki ze Stąd-a-Stąd. Nie dostałbym na taki film pieniędzy. Nie ma wątpliwości – powiedział Scott.
Innymi słowy - wszystko rozbija się o pieniądze, jak przeważnie to w życiu bywa. Od zawsze to nazwiska aktorów przyciągają ludzi do kina – wielkie, znane hollywoodzkie nazwiska, nie te anonimowych aktorów z krajów Azji czy Ameryki Południowej. Jeżeli już filmowcy potrzebują aktora rasy innej niż białej, zawsze na podorędziu ma się kilku konkretnych ludzi. Przykładowo: można odnieść wrażenie, że Michael Peña stał się głównym aktorem pochodzenia meksykańskiego w większości hollywoodzkich blockbusterów. Jeżeli z kolei trzeba zatrudnić Japończyka, zawsze znajdzie się taki Ken Watanabe. Moim zdaniem jednak najgorszy przejaw whitewashingu to ten występujący w animacjach – problemem nie jest zatrudnienie mało znanego aktora, więc zmiana koloru skóry animowanej postaci jest już zupełnie bezzasadna. W ten przykry sposób postąpił nie tak dawno Disney w swoim oscarowym filmie Big Hero 6 (2014), a rozchodziło się o postać Freda, w marvelowskim komiksie Ajna z pochodzenia. Ajnowie to mniejszość etniczna zamieszkująca północną część Japonii, głównie wyspę Hokkaido, a która od właściwie zawsze borykała się z problemem dyskryminacji wśród władz japońskich. Akcja komiksu osadzona była w Japonii, lecz film postanowił przenieść ją do fikcyjnego miasta San Fransokyo, będącego czymś na kształt pomieszania kultury amerykańskiej z japońską. Fred stał się więc białym człowiekiem… No url Przyszłość wygląda nie lepiej – wszyscy fani Marvela czekają na Doctor Strange, który będzie tylko kolejnym przykładem wybielania aktorów. Inną sprawą jest zmiana płci postaci w stosunku do dzieła oryginalnego, ale zmieniając dodatkowo rasę, robi się już kompletne zamieszanie. Tilda Swinton, którą wszyscy ujrzymy na ekranie w roli Przedwiecznego (Przedwiecznej?), nie przypomina w żadnym razie rdzennej mieszkanki Tybetu. Swinton powiedziała wprost, że nie gra Azjatki, ale do tematu dochodzi jeszcze polityka – chiński rząd nie przywitałby z otwartymi ramionami filmu, w którym w ogóle wspomina się o kraju takim jak Tybet. Strange’a zagra Benedict Cumberbatch, który zresztą swój epizod z wybielaniem także już zaliczył – fanom Star Treka nieszczególnie spodobał się pomysł z obsadzeniem go w roli Khana w filmie J.J. Abramsa Star Trek Into Darkness (2013). Oryginalny Khan został zagrany przez Meksykanina Ricardo Montalbana w Star Trek II: Gniewie Khana (1982), więc pretensje były jak najbardziej uzasadnione. Mnie jednak ten przypadek wybielania nie przeszkodził w seansie w ogóle – jestem fanką Cumberbatcha, a nie Star Treka, więc jak widać, bez znajomości dzieła oryginalnego można wciąż czerpać przyjemność z seansu i nie przejmować się kwestiami rasowymi w filmach. Nie da się jednak tego problemu przeskoczyć przy ekranizacjach konkretnych wydarzeń historycznych czy osadzonych w konkretnych miejscach na świecie. Problem whitewashingu nie zniknie prędko, nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości. Dopóki branżą filmową będą rządziły pieniądze i znane twarze, nic się nie zmieni. Jedyna nadzieja pozostaje w przejrzeniu na oczy hollywoodzkich producentów – nawet oni muszą odczuwać coraz większą presję widzów, ale wszystko zależy także od samych zainteresowanych. Każdy kraj rodzi zdolnych artystów, problemem jest tylko ich przebicie się przez kolejne fale nowych pokoleń białych aktorów. A wracając do Ghost in the Shell - daję temu filmowi duży kredyt zaufania, mimo że jestem fanką mangi i anime. Od lat marzę o porządnej, wysokobudżetowej ekranizacji tej wspaniałej historii stworzonej przez Masamune Shirowa. Nie będę więc oceniać filmu tylko na podstawie jednego zdjęcia Scarlett Johansson, ponieważ nie przesądza ono o tym, czy film będzie dobry. Z powodu wybielania wiemy tylko, że na pewno nie będzie już tak wierny pierwowzorowi, jakby wszyscy tego chcieli.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj