Wczoraj światło dnia ujrzały plakat i pierwsze zdjęcia z planu Wiedźmina od Netflixa i jakby mało było aury za oknem, temperatura przed ekranami jeszcze wzrosła. W końcu można skonfrontować wyobrażenia z rzeczywistością; a że każdy z fanów sagi nosi w serduchu swój jedyny słuszny wizerunek bohaterów świata stworzonego przez Andrzeja Sapkowskiego, komentarze nie mają końca. Hardkorowi fani najlepszego na świecie sausage fantasy, czyli polskiego Wiedźmina w reżyserii Marka Brodzkiego, pozostają oczywiście nieutuleni w słusznym żalu; póki co na posterach nie widać niestety Paździocha strzegącego przeprawy przez rzekę. Ale cała reszta nie powinna mieć powodów do narzekania. W filmową Ciri wciela się młodziutka Freya Allan. Już pierwszy rzut oka na ucharakteryzowaną aktorkę, dla której rola Lwiątka z Cintry jest pierwszym tak dużym wyzwaniem, przekonuje, że to był dobry wybór. Najbardziej nieprzekonanych powinno w końcu przekonać to, że twórcy serialu wzorują się w tym przypadku bardziej na opisach książkowych niż na wizerunku z gry. Nie ma w tym nic zaskakującego, jeśli uświadomimy sobie, że pierwszy sezon Witchera będzie zapewne skupiał się na wydarzeniach opisanych przez AS-a w zbiorach opowiadań i pierwszym tomie sagi. W Mieczu przeznaczenia pisze Sapkowski: „Miała jasne, mysiopopielate włosy i wielkie, jadowicie zielone oczy. Nie mogła mieć więcej niż dziesięć lat”, a w Krwi elfów doprecyzowuje: „Spod popielatej, nierówno i nieładnie obciętej grzywki patrzyły ogromne szmaragdowozielone oczy, dominujący akcent w małej twarzyczce o wąskim podbródku i lekko zadartym nosku. W oczach był przestrach”. I nawet jeśli te szmaragdowozielone oczy za bardzo nie pasują do Allan, to reszta już tak, a serialowa Ciri prezentuje się odpowiednio intrygująco i ciekawie sugeruje domieszkę Starszej Krwi krążącej w jej żyłach. Pomijając fakt, że jednak trudno uznać ją za dziesięciolatkę i na ekranie będzie najwyraźniej starsza. Ale może to dobrze – Marta Bitner, Ciri z polskiego serialu z 2002 roku, miała w momencie ukazania się filmu zaledwie jedenaście lat i jednak nie bardzo pomogło to jej bohaterce.
fot. Netflix
Większe kontrowersje pojawią się zapewne przy Yennefer. Rzecz nie w tym, że kanonicznie kruczowłosa Anya Chalotra nie pasuje do wyglądu książkowej Yen. Ba, biorąc pod uwagę, jak aktorka wyglądała w miniserialu A.B.C., najnowszej odsłonie przygód Herkulesa Poirot, można tylko podziwiać, że na planie Wiedźmina przeobraziła się z szarej myszki w niepokorną czarodziejkę z Vengerbergu. Problem może budzić jej wiek. W Wiedźminie Bromskiego czarodziejkę zagrała zjawiskowa Grażyna Wolszczak, która miała wtedy 44 lata, choć nie sądzę, żeby ktokolwiek to zauważył. Fakt jednak był faktem i Yennefer w świadomości przynajmniej polskich widzów utrwaliła się jako mocna kobieta w sile wieku; tak zresztą przedstawiał ją również Bogusław Polch w oldskulowej i chyba już dziś kultowej adaptacji Wiedźmina na język komiksu. Yen w obu tych dziełach była po prostu równolatką Geralta. A co pisał sam Sapkowski? „Yennefer była bardzo piękna. W porównaniu z delikatną, bladą i raczej pospolitą urodą kapłanek i adeptek, które Ciri oglądała co dnia, czarodziejka jaśniała urodą świadomą, wręcz demonstracyjną, zaakcentowaną, podkreśloną w każdym szczególe. Jej kruczoczarne loki, kaskadą opadające na ramiona, lśniły, odbijały światło jak pawie pióra, wijąc się i falując przy każdym poruszeniu”. Tyle mamy w Krwi elfów. Ale przecież w Ostatnim życzeniu, w którym wiedźmin po raz pierwszy czuje zapach bzu i agrestu, wyraźnie zostało powiedziane: „Miała figurę dwudziestolatki, choć jej prawdziwego wieku wolał nie zgadywać. Poruszała się z naturalną, niewymuszoną gracją. Nie, nie sposób było zgadnąć, jaka była dawniej, co w niej poprawiono”. Bo przecież należy pamiętać, że Yennefer miała naprawdę ponad 90 lat, urodziła się jako garbuska i jej wygląd był efektem magicznych zabiegów. W takiej sytuacji wydaje się logicznym, że bohaterka serii Netflixa celuje wyglądem w dwudziesto– trzydziestolatkę, bo kto bogatemu (i władającemu mocą) zabroni? Dziwnym by raczej było, gdyby kreowała się na starszą. Wydaje się przy tym, że jej wygląd sporo zawdzięcza Yen komputerowej, choć w grze wydawała się jednak starsza.
fot. Netflix
No i w końcu Geralt. Nie znalazłem w książce fragmentów, gdzie Sapkowski opisuje jego spodnie, ale coś mi się kojarzy, że jednak Rivczyk nie ganiał potworów w legginsach. Osobiście uważam jednak, że zamiana w zgodzie z duchem czasów tylko wyszła mu na dobre. Ważniejsze, że na zbliżeniu z profilu Biały Wilk prezentuje się bardziej niż godnie i jak sądzę, rozwiewa wszelkie obawy, czy Henry Cavill potrafi przeobrazić się w wiedźmina. Podobnie jest na fotografii en face, na której przypakowany Geralt wygląda może już mniej charakternie, ale mam wrażenie, że kilka centymetrów więcej w bicepsie wyszło mu na dobre i nie koliduje z książkowym wizerunkiem zawołanych rębajłów do wynajęcia, dla których forma fizyczna decydowała o ich być albo nie być w jeżącym się od niebezpieczeństw świecie. Jasne, nie zaszkodziłoby mu trochę więcej trzydniowego zarostu i jedna czy dwie zmarszczki na twarzy, ale pamiętajmy, że na początku całej opowieści wiedźmin nie był jeszcze weteranem i siwy włos na skroni był u niego efektem zmian po Próbie Traw, a nie objawem wieku. „Nieznajomy nie był stary, ale włosy miał prawie zupełnie białe. Pod płaszczem nosił wytarty skórzany kubrak, sznurowany pod szyją i na ramionach. Kiedy ściągnął swój płaszcz, wszyscy zauważyli, że na pasie za plecami miał miecz” – tak przedstawia go Sapkowski w otwierającym cały cykl Wiedźminie, uświadamiając nam jednocześnie, że jako autor poświęcał on bardzo niewiele miejsca dokładnym, „erpegowym” opisom swoich postaci. Ich magia brała się stąd, że Sapkowski potrafił podać tylko kilka kluczowych detali – a potem wszyscy dopowiadaliśmy już sobie resztę, zarywając noc nad kolejnym wytęsknionym tomem sagi.
fot. Netflix
Serialowy Geralt ma przy tym chyba najwięcej z komputerowego wiedźmina, przynajmniej jeśli chodzi o ekwipunek. Lepsze to niż quasi-samurajskie zbroje Michała Żebrowskiego, którego owszem, po latach oceniam całkiem wysoko w tej roli, ale jednak pójście w dalekowschodnią estetykę mam za grube nieporozumienie. Tymczasem po pierwszych kontrolowanych przeciekach z planu z tym większą ciekawością czekam na resztę. Ciekawe, czy netflixowy władca elfów, kiedy już się pojawi, przebije Daniela Olbrychskiego…? Próbować może, ale obawiam się, że takiego CGI nie mają nawet w Stanach. Michał Cetnarowski: pisarz, publicysta, redaktor „Nowej Fantastyki” i Storytel.pl.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj