Kino od wielu dekad z ochotą patrzy rządzącym na ręce, piętnując wszelkie wynaturzenia, jakich dopuszcza się klasa polityczna. W 1939 r. F. Capra nakręcił "Mr Smith jedzie do Waszyngtonu" – historię prowincjusza (James Stewart), który decyduje się na bohaterski bój z establishmentem rezydującym w stolicy USA. We "Wszystkich ludziach prezydenta" (1976) A. J. Pakuli dwóch dziennikarzy Washington Post – w tych rolach R. Redford i D. Hoffman – wpada na trop afery Watergate, odsłaniającej prawdziwe oblicze R. Nixona. W ostatnich latach widzowie mieli też do czynienia z politycznymi quasi-dokumentami. Produkcjami "dedykowanymi" zarówno lewej stronie sceny politycznej (Fahrenheit 9/11 (2004) M. Moore’a), jak i prawej ("Obama’s America 2016" (2012) D. D’Souza).

Wszystkie wyżej wymienione obrazy miały ambicje stać się głosem sprzeciwu wyborcy wobec niesprawiedliwości władzy. Swoistą kontestacją brudnego świata rządzących nami elit. Najlepsze polityczne seriale ostatnich kilkunastu lat nie mają takich aspiracji. Zamiast uderzać w moralizatorskie tony, wolą przybliżać mechanikę władzy.

Żyć amerykańskim snem

22 września 1999 r. w amerykańskiej telewizji miał premierę serial Prezydencki poker stworzony przez Aarona Sorkina. Produkcja opowiadała o nowo wybranym prezydencie z ramienia Demokratów Josiah "Jed" Bartlecie (Martin Sheen) i jego najbliższym otoczeniu, czyli pracownikach tytułowego Zachodniego Skrzydła Białego Domu. Prezydencki poker spotkał się z entuzjastycznym przyjęciem zarówno krytyki, jak i widzów; został obsypany licznymi branżowymi nagrodami. Na sukces złożyła się bardzo rzetelna realizacja, wyróżniająca się wśród telewizyjnych produkcji scenografia, a przede wszystkim świetnie dialogi (napisane przez samego Sorkina), nabierające jeszcze większej mocy dzięki aktorstwu wysokiej próby. Charyzmatycznemu Sheenowi dzielnie dotrzymywali kroku m.in. Richard Schiff jako Tobey Ziegler, dyrektor PR, czy też John Spencer (Leo McGarry) i Bradley Whitford (Josh Lyman) – kolejno szef i zastępca szefa personelu Białego Domu.

Pomimo swoich niewątpliwych zalet, The West Wing raził niekiedy sporą dozą naiwności. Odczuwalne było, że rodowód produkcji jest jeszcze mocno osadzony w stylistyce lat 90. Skomplikowane problemy w relacjach pomiędzy państwami często cechowała banalna jednowymiarowość. Irytował też nadmierny patriotyczny patos udzielający się pracownikom białego domu. Serial miał spory ładunek dramatyzmu, ale stępiano go niestety zbyt daleko idącym, slapstickowym humorem.

Prezydencki poker z jednej strony walczył ze stereotypami, a z drugiej brnął w nie w dosyć infantylny sposób. Twórcy bardzo starali się walczyć ze złym postrzeganiem Afroamerykanów w USA – wielu z nich świetnie radziło sobie na eksponowanych stanowiskach w administracji Bartleta. Europejczyków, a w szczególności Francuzów, ukazano już w niezbyt korzystnym świetle. Przykładowo: Jean-Paul Pierre Claude Charpentier, francuski chłopak najmłodszej z córek prezydenta, Zoey, okazał się metroseksualnym dandysem wywodzącym się z arystokracji i zepsutym bogaczem nadużywającym narkotyków. Do tego oczywiście tchórzem. Jego przeciwieństwo stanowił natomiast były partner Zoey, Charlie Young, czarnoskóry asystent Bartleta. Wybitnie męski typ, człowiek bardzo inteligentny, sumienny i odważny. Wad nie stwierdzono.

Sorkin i spółka przeszarżowali do tego stopnia, że w pewnym momencie Bartlet, targany złością za tradycyjny sceptycyzm Francji względem amerykańskich działań na arenie międzynarodowej, stwierdza, iż Francuzi to "pedałkowaci fryzjerzy i powinni wsadzić sobie w tyłek swoje bagietki". To nawet nie wymaga komentarza. Obiekcje może wzbudzać również podejście twórców do Polski. Śladowe wzmianki o naszym kraju pojawiające się w Prezydenckim pokerze zdradzały typową w USA ignorancję na temat Europy Środkowo-Wschodniej.

Wreszcie sama konstrukcja postaci prezydenta zdawała się być nieco oderwana od rzeczywistości. Bartlet ma swoje minusy – jest drażliwy, lubi powrzeszczeć, ukrywa przed narodem rzeczy, których nie powinien. W gruncie rzeczy jednak uosabia przywódcę, o jakim marzy Ameryka: człowieka prawego, uznającego prymat ojczyzny nad resztą świata; wybitnego intelektualistę, potrafiącego w mig zmienić się w pragmatyka; laureata nagrody Nobla z ekonomii i poliglotę. Jak przystało na prawdziwego Amerykanina, lubuje się w sporcie w wymiarze uniwersyteckim; charakteryzuje się luzem i niezwykłym poczuciem humoru. Całość dopełnia udane życie rodzinne – małżonka będąca uznaną w świecie medycznym lekarką oraz trójka zdolnych córek. Zawrót głowy murowany.

Prezydenckiemu pokerowi można jeszcze wiele zarzucić, niemniej mieliśmy do czynienia z bardzo solidnym rzemiosłem, momentami ocierającym się o nietuzinkowość. W 2006 roku zakończono produkcję serialu, który na koncie ostatecznie ma 145 odcinków podzielonych na siedem serii.

Zły burmistrz

W 2011 roku stacja Starz za pośrednictwem serialu Boss przeniosła nas do amerykańskiego samorządu. Tytułowy Boss (Kelsey Grammer) to Thomas "Tom" Kane, burmistrz - jak sam mawiał - "wspaniałego miasta Chicago". Kane’a trudno definiować mianem polityka -  ma więcej wspólnego z mafijnym ojcem chrzestnym aniżeli funkcjonariuszem publicznym.

Kane dopuści się niemalże każdej zbrodni, aby tylko osiągnąć wytyczony cel. Już na początku serialu dowiadujemy się, że burmistrz cierpi na nieuleczalną chorobę powoli wyniszczającą jego ciało i umysł. Wtenczas obsesją Kane’a staje się pozostawienie po sobie jakiego trwałego dziedzictwa. Za wszelką cenę. Nawet najbliższa rodzina, żona i córka to dla niego tylko figury na szachownicy. Trwanie przy władzy zaś zdaje się dodawać mu sił w opóźnianiu nieuniknionej śmierci. Kane wie, że bez władzy jest nikim, niemalże degeneratem niestroniącym od wszelkiej maści używek. Tylko władza sprawia, że ludzie go słuchają. Nie potrafi do siebie nikogo dopuścić, mierząc wszystkich własną miarą; buduje wokół siebie mur nieufności wpędzający go w paranoję.

Thomas Kane nie bez przyczyny nosi nazwisko bohatera filmu Orsona Wellesa pt. "Obywatel Kane". Obaj panowie o tym nazwisku są demiurgami pragnącymi w najdrobniejszych szczegółach kontrolować otoczenie. Bohater Wellesa, Charles Foster Kane, uzurpuje sobie prawo do wpływania na losy całego globu. Thomas Kane zadowala się miastem i stanem, w którym rezyduje.

Największą siłę Boss stanowi znakomita kreacja Kelseya Grammera, słusznie nagrodzona złotym globem. Kane w jago wykonaniu na przemian fascynuje i odpycha, magnetyzuje i brzydzi. Grammerowi dzielnie sekundują Connie Nielsen (Meredith Kane) i Hannah Ware (Emma Kane) w rolach żony i córki głównego bohatera. Niezwykła uroda obu kobiet tworzy dysharmonię z ich wewnętrznym zepsuciem – w znacznej mierze spowodowanym toksycznością samego Kane’a. Na uwagę zasługuje także wymykająca się schematom postać Ezry Stone’a (Martin Donovan), przyjaciela i "prawej ręki" burmistrza.

Boss imponuje zawiłą intrygą i ciekawym portretem psychologicznym bohaterów. Świat przedstawiony wydaje się wręcz do przesady mroczny, przytłaczając widza moralnym i egzystencjalnym nihilizmem.

Serial zapewne dla celów dramaturgicznych przejaskrawia pewnie zagadnienia, ale też wydaje się, że przemyca sporo prawdy, jeżeli chodzi o wieloletnie zmowy, kumoterstwo i układy na szczeblu lokalnym w najstarszej nowożytnej demokracji świata. Niestety wraz z atencją krytyki nie przyszła masowa widownia. Boss zakończył swój żywot przedwcześnie, zaledwie po dwóch sezonach, wiele wątków pozostawiając otwartych.

Złotousty Kongresman

Internetowe House of Cards warte jest uwagi przynajmniej z dwóch powodów. Po pierwsze, mamy do czynienia z pierwszym wysokobudżetowym serialem okraszonym gwiazdorską obsadą i reżyserowanym przez artystów pokroju Davida Finchera, stworzonym specjalnie na potrzeby cyfrowej platformy Netflix. Po drugie, jest to kolejna w ostatnich latach (obok Boss) seryjna produkcja, jaka z powodzeniem demitologizuje pozory doskonałości amerykańskiej demokracji.

House of Cards można określić mianem thrillera politycznego. Nawiązuje do nakręconego przez BBC miniserialu pod tym samym tytułem, który to z kolei bazował na powieści Michaela Dobbsa. Akcję książki przeniesiono z Wielkiej Brytanii czasów Margaret Thatcher do współczesnej Ameryki. Cynizm brytyjskich konserwatystów zastąpiły plugawe gierki w wykonaniu najbardziej prominentnych polityków partii demokratycznej z kongresmenem Francisem "Frankiem" J. Underwoodem na czele. Underwood (Kevin Spacey) rości pretensje do bycia szarą eminencją - z tylnego krzesła sterującą najważniejszymi procesami biurokratycznej machiny w amerykańskiej stolicy. Underwood ceni przede wszystkim władzę. Wydaje się być ona dla niego celem samym w sobie. Wręcz pogardza tymi, którzy zrezygnowali z niej na rzecz wielkich pieniędzy. Niestrudzenie dąży do objęcia jak najbardziej wpływowego stanowiska w prezydenckiej administracji.

Waszyngtoński establishment to sieć skomplikowanych wzajemnych powiązań i współzależności. Politycy lawirują pomiędzy pretensjami wyborców a spełnianiem oczekiwań finansujących ich lobbystów, zazwyczaj ulegając presji tych drugich. Wyborcy z kolei często ulegają socjotechnicznym zagrywkom, zaspokajając się "ochłapami" rzucanymi im przez wybrańców narodu. Underwood odnajduje się w meandrach tej struktury znakomicie, po mistrzowsku rozgrywając grę według napisanych przez siebie zasad.

Kongresmen nie stroni od szantażu, manipulacji, nie wspominając już o prozaicznym kłamstwie, a nawet pospolitej zbrodni. Wszystko po to, by osiągnąć swój cel. Wydaje się, że nie tylko w doskonały sposób przyswoił sobie "Księcia" N. Machiavelli oraz "Sztukę wojny" Sun Tzu, ale nawet twórczo rozwinął płynące z tych lektur nauki. Za Underwoodem nie stoi jakaś konkretna idea – sam powtarza, by "ideologię pozostawić niedoszłym przywódcom". Śmiało można założyć, że władza w późniejszej perspektywie posłuży mu do osiągnięcia jakichś wymiernych korzyści dla ogółu. Underwood bowiem w całej swojej próżności, jak każdy megaloman zapragnie pozostawić coś po sobie.

Oczywiście za każdym wielkim mężczyzną stoi wielka kobieta – tak jest i w tym przypadku. Małżonka Franka, Claire (Robin Wright), stanowi jego doskonałe uzupełnienie i opokę w trudnych chwilach. Zimna, wyrachowana, równie błyskotliwa co Underwood, odbierana przez otoczenie za blondynkę o atrakcyjnej powierzchowności, niestrudzenie poświęcającą się działalności charytatywnej.

House of Cards stawia pod pręgierzem nie tylko do cna zepsuty świat wielkiej polityki, ale także zadaje pytanie o kondycje współczesnych mass-mediów. Dziennikarze głównego nurtu coraz częściej przegrywają z anonimowymi blogerami szybkością serwowanych newsów, co jest jeszcze zrozumiałe. Problem powstaje wtedy, gdy próbują ich prześcigać w taniej sensacji, a nawet niepotwierdzonych plotkach. Obecne w serialu dziennikarki drukowanego "The Washington Herald", Zoe Barns (Kate Mara) oraz Janine Sikorsky (Constance Zimmer), dosłownie prostytuują się celem zdobycia ekskluzywnych informacji.

House of Cards (po trosze wzorem Boss) niewątpliwie w pewnym stopniu demonizuje rzeczywistość. Niekiedy kosztem polityki na pierwszy plan wysuwa kryminalną intrygę. Problem polega na tym, że czasem trudno zauważyć, kiedy kończy się potencjalna rzeczywistość, a zaczyna czysto filmowa fikcja.

Skandynawska powściągliwość

Duńczycy kręcąc Rząd, pokazali, że europejczycy nie muszą mieć kompleksów względem Amerykanów w kwestii pełnokrwistych dramatów politycznych. Oryginalny tytuł, "Borgen", oznacza "Zamek"; tak bowiem potocznie nazywa się w Danii pałac Christianborg. Położony w centrum Kopenhagi, onegdaj był siedzibą królów. Obecnie obejmuje "jądro" demokratycznej władzy: urzęduje w nim premier, parlament, sąd najwyższy, a także monarcha mogący dysponować częścią pomieszczeń.

Serial przybliża fikcyjne losy pierwszej w historii Danii kobiety - Brygitte Nyborg (Sidse Babett Knudsen) - która zostaje prezesem rady ministrów. Równie ważnymi postaciami spektaklu są: rodzina pani premier (mąż i dwójka dzieci), jej spin doctor Kasper Juul (Pilou Asbæk) oraz dociekliwa dziennikarka Katrine Fønsmark (Brigitte Hjort Sørensen). W przeciwieństwie do Thomasa Kane'a i Franka Underwooda, Brygitte Nyborg jawi się jako naprawdę przyzwoita osoba, zdecydowanie bardziej ludzka niż momentami wyidealizowany Jed Bartlet.

Nyborg piastuje także funkcję przewodniczącej partii "umiarkowanych", sytuując się w politycznym centrum. Pociąga to za sobą permanentną walkę z populizmem i demagogią - zarówno lewej, jak i prawej strony sceny politycznej. Pani premier pozostaje wierna swoim zasadom, ale bolesną lekcją okazuje się konstatacja, iż pewne ideały w zderzeniu z pragmatyzmem nie mają niestety racji bytu. Pełna transparentność władzy, jaką z początku forsuje w praktyce, nie zdaje egzaminu, ponieważ niejednokrotnie kłóci się z racją stanu. Nyborg szybko przekonuje się, że optyka z pozycji fotela rady ministrów różni się diametralnie od tej z punktu widzenia opozycjonisty.

Brigitte musi nie tylko ścierać się politykami własnej koalicji, walczyć z opozycją, ale nawet temperować najbliższych współpracowników. Jej spin doctor Kasper Juul (ukrywający wrażliwość pod grubą warstwą cynizmu) gotów jest do daleko idącej politycznej hucpy, o ile ta może zapewnić jego szefowej popularność. Nyborg zdaje sobie sprawę, że Juul jest bardzo skuteczny, ale stara się, aby w rządzeniu państwem kierowała nią przede wszystkim elementarna ludzka przyzwoitość.

Wreszcie mamy Katrine Fønsmark – przebojową dziennikarkę duńskich mediów. Perypetie Fønsmark uwidaczniają, że nawet w Skandynawii (słynącej z niezależnych, przestrzegających najwyższych standardów mediów) dziennikarze muszą się liczyć z tym, iż szefowie stacji oraz właściciele gazeta mają swoich biznesowych partnerów i własne interesy. Te ostatnie niekoniecznie pokrywają się z oczekiwaniami widzów/czytelników o dostarczaniu "całej prawy, całą dobę". Świat mass mediów w Borgen ukazano tylko w trochę lepszym świetle niż w House of Cards, czyli nieco powyżej poziomu bruku.

Bez szczęśliwego zakończenia

Seriale przybliżające świat polityki są potrzebne przede wszystkim nam – wyborcom. Mają zapewniać rozrywkę, lecz niejako przy okazji zrywają klapki z oczu i jak najdobitniej uświadamiają, że wszelkie wielkie idee, rewolucje moralne to z reguły zwykłe mrzonki będące tanim elektorskim wabikiem. Telewizyjne produkcje dla potrzeb suspensu – a co za tym idzie, powiększenia widowni – pewne rzeczy wyolbrzymiają, czasem upraszczają, ale mimo wszystko uświadamiają nam, że na politykę należy patrzeć pragmatycznie, bez sentymentów. Tak jak robią to bohaterowie wspomnianych wyżej seriali.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj