Od tematu adaptacji tak łatwo się nie uwolnimy
Dyskusje wokół adaptacji nabrały na sile w ostatnim czasie i nie jest to nie pierwszy raz, kiedy na łamach Wydania Weekendowego zabieramy się za to zagadnienie. Uważam jednak, że warto o tym rozmawiać, bo sam też próbuję wypracować zdecydowane stanowisko w tej sprawie. Ostatnio mieliśmy spin-off Wiedźmina, ale też serial Władca pierścieni: Pierścienie Władzy, więc ciągle raczeni byliśmy czymś, co igra z fanami przywiązanymi do oryginałów. Wyklarowały się różne podejścia. Są widzowie, którzy twierdzą, że adaptacja powinna być dokładnym przełożeniem powieści, bo inaczej nie będzie adaptacją, inni skłaniają się ku temu, że jedyne, co musi zrobić adaptacja, to zachować ducha materiału źródłowego – wystarczy trzymać się esencji i tego, co istotne w dziele. Wolę zdecydowanie to drugie stanowisko, ale też nie dziwię się negatywnym reakcjom na Rodowód krwi, w którym wyłącznie nazwy krain i zdarzenie związane z Koniunkcją Sfer przypominają nam o tym, że to świat Wiedźmina. Cała reszta jest mocno przypadkowa i pozbawiona ducha prozy Andrzeja Sapkowskiego, więc ostatecznie usuwając z nazwy człon "Wiedźmin", wiele by się nie zmieniło. Wiadomo jednak, że bez wielkiej marki w nazwie trudniej byłoby przyciągnąć widzów do nowego świata fantasy, więc producenci kupują prawa do kolejnych powieści i potem próbują tworzyć z nimi coś swojego, co niekoniecznie podoba się fanom. A dlaczego twórcy nie chcieli wyciągać esencji z książek Sapkowskiego? Możliwości są trzy: nie potrafią, nie chcą lub nie rozumieją. Dobrym przykładem są elfy, które zarówno w Rodowodzie krwi, jak i Pierścieniach Władzy nie są do końca przedstawicielami swojej rasy. Materiały źródłowe określają ich konkretnymi cechami charakteru, a pewne kulturowe znaczenia determinują ich sposób bycia. W pierwszej z wymienionych produkcji doklejono aktorom uszy z plastiku i powiedziano nam: "Widzu, to są elfy". W drugim serialu są bohaterowie z elfiej rasy, którzy częściej postępują jak ludzie, nie elfy. Nie ma to fabularnie wielkiego znaczenia, ale odnosi się do istoty adaptowanego materiału i wskazuje, że coś zrobiono źle na etapie wyłuskiwania esencjonalnych motywów. Nie jest dla mnie specjalnie ważne to, czy bohaterowie idą do tego samego miejsca, co w książce, i mówią te same dialogi. Jest to decyzja scenarzysty interpretującego materiał. Jednak wściekam się, gdy pomija się coś kluczowego na poziomie emocjonalnym. Dla mnie siłą Wiedźmina Sapkowskiego są relacje wewnątrz nietypowej rodziny bohaterów. W serialu Netflixa tego nie ma, bo chociaż twórcy opowiadają o tym podczas kampanii promującej sezony serialu, to w samej produkcji nie udaje się tego pokazać. Tam każdy każdego nienawidzi, a relacje są toporne i pozbawione uroku z pierwowzoru. Uważam, że sama zmiana względem fabuły nie jest problemem, o ile przywołuje ducha materiału źródłowego. Czy twórcom na tym nie zależało? Przypuszczam, że większość tego pragnęła, ale okazali się zwyczajnie niekompetentni do zmierzenia się z bardzo autorskim stylem Sapkowskiego. Wszystkie te rozważania nie miałyby większego sensu, gdyby wspomniane przeze mnie seriale były dobre. Są przecież adaptacje, które nie mają wiele wspólnego z oryginałem, ale do dziś uważane są za klasyki, np. Lśnienie Stanleya Kubricka. Stephen King nie mógł uwierzyć w to, co Kubrick zrobił z jego książką, ale przecież film stał się klasykiem horrorów. To samo miało miejsce z Władcą Pierścieni od Petera Jacksona, co wspominaliśmy przy okazji wcześniejszych dyskusji wokół Pierścieni Władzy. Jeśli coś jest dobre, zawsze się obroni – niezależnie od tego, czy kopiuje sceny z oryginału, czy też dowolnie je zmienia. Wyobrażam sobie sytuację, w której Netflix sięga po Wiedźmina i wysyła Geralta, Ciri i Yennefer do walki z przybyszami z innej planety. Ewentualnie Geralt udaje się w podróż kosmiczną i walczy z obcymi cywilizacjami w nieco innym otoczeniu. Jeśli serial byłby kapitalnie nakręcony i napisany, to może widzowie kupiliby taką wizję jako reinterpretację prozy Sapkowskiego. Czy brzmi to abstrakcyjnie? W świecie transmedialnych rozwiązań warto mieszać ze sobą gatunki. Po co? Żeby się nie powtarzać, dopowiadać coś nowego i proponować rozrywkę, której zupełnie się nie spodziewamy.Po co oglądać film, jeśli można w niego zagrać?
Tworzenie filmu lub serialu jest zawsze ogromnym przedsięwzięciem i nawet dobre intencje nie zawsze przekładają się na udany produkt końcowy. Jeszcze trudniej bywa w przypadku adaptacji, bo nie zawsze udaje się autorom pogodzić własną wizję z tym, czego oczekują fani oryginału. Lata musieliśmy czekać na udane produkcje, bo twórcom długo zajęło zrozumienie, że nie chcemy oglądać na ekranie tego, co moglibyśmy robić przy konsoli. W Doom pojawia się nawet scena z perspektywy pierwszej osoby, co jest charakterystyczne dla tych gier, ale filmowo był to całkowicie zbędny dodatek. Jeśli w takim momencie nikt nam nie da pada do ręki, to zmuszeni jesteśmy do oglądania tego, jak bawi się na ekranie fikcyjna postać. Wiele adaptacji gier na tym cierpiało, bo nie udawało się wyciągnąć odpowiednich motywów i przedstawić ich za pomocą języka filmu. Sztuką jest wykombinowanie ciekawych pomysłów na mechanikę z gier, ale nikt nie mówił, że będzie łatwo. Serialowe The Last of Us zmierzające do nas wielkimi krokami, wydaje się być przykładem projektu, w którym odpowiednio przemyślano temat tego, jak powinno się adaptować dzieła kultury z innego medium. Do pracy zatrudniono Craiga Mazina od Czarnobyla, natomiast w kreatywną pracę zaangażowano też Neila Druckmanna, autora growego oryginału. Połączenie umysłu kogoś, kto wie, jak tworzyć seriale, z kimś, kto wymyślił całą historię, może być przepisem na sukces. Oceny krytyków na to wskazują (u nas także możecie sprawdzić bardzo optymistyczną recenzję), ale dopiero z czasem przekonamy się, jak bardzo ten serial kopiuje grę i czy to właśnie to zagwarantowało sukces. Wracając do pytania postawionego w tytule – wierne adaptacje w znaczeniu przenoszenia jeden do jednego tego, co miało miejsce w innym medium, jest pozbawione sensu na bardzo wielu poziomach. Nie ma, a przynajmniej nie powinno być dróg na skróty. Jeśli chcesz poznać dzieło, sprawdź je w oryginalnym dla niego medium. Każda inna forma jest przetworzeniem, które by mogło zostać wzbogacone, musi zawierać liczne zmiany fabularne.Udane filmowe adaptacje różniące się od oryginału
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj