Will Smith uderzył Chrisa Rocka - i to by było na tyle, jeśli chodzi o aspekty, za pomocą których Oscary 2022 zapiszą się w historii nagrody powszechnie uznawanej za najważniejszą w całym świecie X Muzy. To ostatnie stwierdzenie jawi się w chwili obecnej jako szczyt bezczelności i obraza dla wszystkich wartości nieodłącznie wpisanych w tak wysublimowaną dziedzinę sztuki, jaką bez dwóch zdań jest kino. Gdzieś pomiędzy analizą pokracznego ciosu wyprowadzonego przez Smitha w obronie wyśmiewanej żony i równie skrupulatną wiwisekcją żenującego żartu wypowiedzianego ze sceny przez Rocka pojawia się jednak wniosek, że największymi klaunami tegorocznej ceremonii okazali się nie aktorzy publicznie piorący własne brudy, a znakomita większość zebranych na gali w Dolby Theatre w Los Angeles. Pójdę w tym wywodzie nawet o krok dalej: Oscary 2022 mogą być porażką nie tylko przemysłu filmowego, który podniosłe wydarzenie artystyczne zamienił w cyrkowe popisy, ale całej naszej cywilizacji. Jest coś niesłychanie przejmującego w fakcie, że karykaturalna potyczka Smitha i Rocka wraz z późniejszymi reakcjami na nią doprowadza do jeszcze jednej banalizacji przemocy. Amerykańska Akademia Sztuki i Wiedzy Filmowej nie skorzystała z okazji do dobitnego napiętnowania rosyjskiej napaści na Ukrainę. Zamiast tego wolała podstemplować to, że przemoc we współczesnym świecie najlepiej sprzedaje się jako mem. Teraz pozostaje to tylko wytłumaczyć naszym braciom i siostrom zza wschodniej granicy, którzy codziennie walczą o przeżycie w Mariupolu, Charkowie i innych ukraińskich miastach. Powodzenia.  Ocena zaatakowania Rocka przez Smitha w świetle kamer jest tak trudna, jak to tylko możliwe, nawet jeśli będziesz tupał nóżkami, że należy na tę sytuację spojrzeć zero-jedynkowo. Nakładają się tu na siebie rozmaite i czasami wzajemnie wykluczające się porządki: moralny, aktorski, czysto ludzki, artystyczny, dociskane jeszcze do naszym ram analizy przez pytania o granice żartu i zasadności nieustannego dopuszczania do głosu stand-uperów, choć część z nich nie powinna nawet stawać obok klubów komediowych. Tegoroczny laureat Oscara za pierwszoplanową rolę męską wymierzył więc koledze z branży popularnego "plaskacza", gdy ten drugi nabijał się z pozbawionej włosów głowy jego żony, Jady Pinkett Smith. Tak, tej samej, która przeżywa osobistą tragedię, zmagając się z łysieniem plackowatym. Relatywnie łatwo jest więc stanąć po stronie Smitha, który uciekając się do rękoczynu miałby rzekomo stać się samozwańczym stróżem "godności", "sprawiedliwości" i, o zgrozo, "męskości". Przyjmując taką perspektywę ustawiamy się jednak naprawdę blisko rządowych szczekaczek, które w odniesieniu do wymykających się spod kontroli kiboli potrafiły stwierdzić: "Nie pochwalam, ale rozumiem". Zapominamy też o tym, że Smithowie od lat słyną z wystawiania swojej prywatności na sprzedaż, ochoczo dzieląc się z mediami szczegółami własnego życia małżeńskiego. Sposoby przeżywania orgazmów, eksperymenty z innymi partnerami, seksualne afrodyzjaki, a wszystko to otulone cieplutkim kocykiem recepty na szczęście, niekiedy przybierającej formę ideologicznej tudzież psychologicznej wykładni. Małżeństwo Smithów, przy całym dla nich, zupełnie ludzkim szacunku, nigdy nie powinno uchodzić za jakikolwiek wzór dla pozostałych par. No chyba że Twoją i partnera/partnerki ambicją w związku jest próba oświecenia innych, iż jedyną kontrpropozycją dla małżeńskiego "zniewolenia" jest bezwarunkowa wolność - tylko nie ta prywatna, a ta, za którą Variety czy inny Hollywood Reporter da ci trochę miejsca na własnych łamach. Jeśli sprzedajesz publicznie receptę na szczęście, musisz liczyć się z tym, że prędzej czy później ktoś zaproponowaną przez Ciebie miksturę wyśmieje. Dajmy na to Chris Rock.  Z drugiej jednak strony, próbując choć na moment wejść w skórę Willa Smitha, jestem w stanie zrozumieć, że kilka godzin temu coś w nim po prostu pękło. Gdy w 2016 roku Jada bojkotowała oscarową ceremonię z uwagi na pominięcie czarnoskórych twórców i aktorów w nominacjach, Rock porównywał jej autentyczny gniew do samego siebie "bojkotującego majtki Rihanny". Z kolei 4 lata temu Will w jednym z twitterowych wpisów w niezwykle ciepłych słowach odniósł się do swojej pierwszej żony, Sheree Zampino, matki jego syna, Treya - wśród komentujących znalazł się także Rock ze swoim "Wow, masz bardzo wyrozumiałą żonę". Dodajmy do tego sytuację sprzed 2 tygodni, gdy w trakcie ceremonii przyznania nagród BAFTA prowadząca Rebel Wilson tak skomentowała otrzymanie statuetki przez Smitha:
A myślałam, że jego najlepszym występem zeszłego roku było udawanie, iż nie ma problemu ze wszystkimi chłopakami swojej żony.
Można się zagotować, prawda? Inną kwestią pozostaje to, czy trzeba. Przemoc nie jest najlepszym rozwiązaniem, lecz mam w ostatnim czasie spory problem z tym, czy faktycznie "nigdy". Nawet osadzona w miłości i empatii do drugiego człowieka nauka chrześcijańska rozpoznaje koncepcję "wojny sprawiedliwej", natomiast jeden z największych autorytetów III RP, nieodżałowany przywódca powstania w getcie warszawskim, Marek Edelman, odcisnął trwałe piętno na moim życiu swoim stwierdzeniem, że "pacyfiści to podnieceni kretyni". Nie zrozumcie mnie źle: nie postuluję w tym miejscu, aby każdy spór rozwiązywać przy pomocy pięści bądź karabinów, lecz są sytuacje, w których innego wyjścia po prostu nie ma. Nikt z Was nie przekona mnie jednak do tego, że w uderzającym Rocka po twarzy Smicie jest jakaś szlachetność na staroświecką modłę czy kwintesencja męskości, do której każdy samiec powinien dążyć, zwłaszcza próbując zamienić się w rycerza w lśniącej zbroi, kruszącego kopie w walce o dobre imię swojej lubej. Gdyby tak było, płeć męska musiałaby okładać się po facjatach na zawołanie, po kilka razy w miesiącu, a archetyp wrażliwego i zarazem silnego ojca czy męża podupadałby pod ciężarem dobrych bitek i awanturnictwa.  W żaden sposób nie zmienia to faktu, że Rock na dzisiejszy cios solidnie sobie zapracował. Nie chodzi nawet o wspomniane wyżej sytuacje; aktor ten stał się swego czasu głosem sumienia Afroamerykanów, gdy w jednym z dokumentów telewizyjnych dowodził o fundamentalnej roli włosów wśród przedstawicielek czarnoskórej społeczności. Jak natchniony mówił o tym, że słynne afro nawet w dobie obecnej jest obiektem niewybrednych żartów, a kobiety czasami próbują je zasłonić pod peruką, właśnie z obawy przed potencjalnym wyśmianiem. Jeśli wówczas Chris Rock przywodził na myśl mędrca, dziś bliżej mu raczej do debila, który pomylił rolę nadwornego błazna Hollywood z pajacowaniem. Absolutnie nieśmieszny żart aktora, któremu płaci się za strojenie przed kamerą głupawych minek i korzystanie ze swojego irytującego głosu, jest najlepszym dowodem na jego bezgraniczną hipokryzję i jednocześnie rodzi potrzebę ekspresowego przemodelowania położenia Rocka w świecie X Muzy. Nie zastanawiajcie się teraz nad tym, czy z osób chorych na łysienie plackowate można się śmiać; znacznie ważniejsze jest to, czy powinien to robić człowiek, który pretendował do miana wyroczni czarnoskórych, edukując świat właśnie w materii włosów.  Odkładając na bok dywagacje nad wszystkimi grzechami Willa Smitha i Chrisa Rocka gorąco zachęcam Was, abyście nie stracili sprzed oczu tego, co w Oscarach 2022 było w mojej ocenie najważniejsze: ukoronowania trwającego od lat procesu samozaorania dokonywanego przez Akademię. Pamiętajmy, że mówimy tu o organizacji, której członkowie spotykają się co 12 miesięcy, aby oklaskiwać siebie nawzajem przy wygłaszaniu pustych frazesów o (nie)obecności broni masowego rażenia w Iraku za kadencji George'a W. Busha, konieczności zwiększenia żeńskiej reprezentacji w świecie filmu, trudnym położeniu czarnoskórej społeczności czy dzieleniu amerykańskiego narodu przez Donalda Trumpa. Szlachetne to słowa, ale w ogromnej większości przypadków niewiele z nich wynika. Akademicy zachowują się jak klakierzy, którzy oscarową ceremonię postrzegają jako platformę do realizacji własnych marzeń o byciu wielkimi mówcami porywającymi tłumy. Pod koniec marca 2022 roku mieli oni jedyną w swoim rodzaju okazję, by te pragnienia urzeczywistnić. Jeszcze przed galą zastanawiano się, w jaki sposób jej uczestnicy odniosą się do trwającej w Ukrainie wojny, majaczeń umysłu Władimira Putina i rosyjskiej agresji. Powiedzieć, że na tym polu z dużej chmury zrodził się mały deszcz, to właściwie nic nie powiedzieć.  Minuta milczenia, trzy mało znaczące plansze z tekstem, wstążeczki przypięte do strojów i kilka wzmianek, wśród nich ta stworzona przez z sobie tylko znanych przyczyn nieużywającą słowa "Ukraina" Milę Kunis - to wszystko, na co w kontekście wojny za naszą wschodnią granicą było stać tak zaangażowany politycznie i ideologicznie amerykański świat kina. Nawet próbując zrozumieć ten brak wyrazistego głosu odkryjemy jednak znacznie większe przewinienie. W tym miejscu wracamy do Smitha, który po spoliczkowaniu Rocka, odbierając Oscara, został nagrodzony owacją na stojąco, dzieląc się później swoimi przemyśleniami o... miłości. Aktor próbował zbudować karykaturalną analogię pomiędzy swoim zachowaniem sprzed chwili a postawą portretowanego przez niego w filmie King Richard: Zwycięska rodzina Richarda Williamsa, który twardo stawał w obronie córek. Nie wiem, co musiałoby się stać, aby oscarowy cyrk został zwinięty raz na zawsze, ale oklaskiwanie bądź co bądź napastnika w przypływie zbiorowej amnezji i umożliwienie mu przeprowadzenia lekcji z popychającej do "szalonych rzeczy" miłości jest jednym z największych kuriozów w XXI wieku. Jeszcze gorzej, że cios Smitha doprowadził do banalizacji przemocy (której Akademia - co wiemy już z absurdalnego, króciutkiego komunikatu - "nie popiera"), stając się teraz centralnym motywem napędzającym fabrykę internetowych memów. W czasie, w którym potrzebujemy pogłębionej refleksji nad przemocą, sposobami jej zwalczania i wyrażania solidarności z tymi, którzy przez nią cierpią, Hollywood wysyła światu następujący komunikat: przemoc to teatr, nawet jeśli została wpisana w przejaw czysto ludzkiego zachowania w Fabryce Snów. Obyście wyśnili sobie rzeczywistość, w której to nie dzieci i ryby, a członkowie Amerykańskiej Akademii Sztuki i Wiedzy Filmowej głosu nie mają. Bynajmniej nie w kwestii współczesnego świata, którego - jestem o tym przekonany - nie rozumieją.  Z kronikarskiego obowiązku dodam, że najważniejszego Oscara w tym roku zdobył skądinąd rewelacyjny film CODA. Pal licho, czy faktycznie na to wyróżnienie zasługiwał; po jego seansie w ramach krótkiej refleksji napisałem o tej produkcji, że "chyba właśnie tak brzmi cisza". Cisza w świecie głośnym od bomb i wszechobecnej, ludzkiej głupoty jest towarem deficytowym. Paradoksalne jest to, że w trakcie oscarowej gali było jej aż nadto. Cóż jednak z tego, skoro skończyła pożarta przez Willa Smitha, Chrisa Rocka i rzeszę ich klawych kompanów i kompanek, którzy bardziej niż współczesnych półbogów przypominają dziś dzieciaki błądzące we mgle?...  Jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co istotne w popkulturze.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj