Może najpierw warto byłoby skonkretyzować sobie pojęcie fanboya, wszak to oni walczą na pierwszych liniach takich sporów. Pomimo tego, że określenie to jest uznawane za dość młode, to po raz pierwszy zafunkcjonowało już na początku XX wieku, a mianowicie w roku 1919. Wtedy to mianem fanboya zaczęto określać osoby fanatycznie oddane komiksom. Byli to ludzie cechujący się obsesją na punkcie określonych bohaterów – zbierali bowiem wszystkie tytuły ulubionych twórców czy wydania dotyczące ulubionego bohatera, następnie wymieniali się informacjami i toczyli zażarte dyskusje z innymi osobnikami swojego pokroju. Z czasem znaczenie tego słowa rozlało się na świat elektroniki, gier wideo itd. Może dzieje fanboyowskich starć nie są pełne jakichś ekstremów, są za to usłane milionami memów, komentarzy, wpisów na forach i uszczypliwości.
Atari ST vs. AmigaKonflikt na podłożu sprzętowym pojawił się w latach osiemdziesiątych poprzedniego stulecia. Gdy fani Amigi wytykali słabszą jakość obrazu wyświetlanego przez maszynkę Atari, ich oponenci przywoływali fakt wyposażenia ST w nieco lepszy procesor oraz łatwiejsze środowisko programistyczne. Można zachodzić w głowę, w jaki sposób ktoś był w stanie porównać ze sobą akurat takie elementy, ale określenia typu "Atarowca wal z gumowca" nie należały do rzadkości. Dziś wiadomo, że obydwie firmy (w formie znanej z rzeczonego okresu) nie istnieją, więc każda ze stron brnęła w ślepy zaułek. Można powiedzieć, że Amiga (z perspektywy osób grających) zaoferowała nieco więcej, gdyż fani tego komputera krótko po tym stoczyli jeszcze jedną bitwę - z podnoszącymi coraz wyżej głowę posiadaczami komputerów PC. Wtedy pecetowcy zagryzali palce w oczekiwaniu na port (z Amigi właśnie) np. "Mortal Kombat", którym amigowcy bawili się dużo wcześniej, co było oczywiście doskonałym polem do popisu w różnych złośliwościach. Czas jednak pokazał, że Amiga musiała przegrać z PC przez swoją zamkniętą architekturę i przede wszystkim – brak dysku twardego. W pewnym momencie (co dziś nie ulega wątpliwościi) i tak wszystkie strony konfliktu znalazły się za sterami Peceta.
Pomimo tego, że porównywano rzeczy nieporównywalne, potyczkom fanów nie było końca. W naszym kraju odbywało się to na forum prasowym, którego przedstawiciele (a właściwie to głównie czytelnicy pewnych tytułów) również byli mocno skonfliktowani.
(…) A jak mi ktoś powie "atarowski psie" (bis) Złapię za cegłówkę, rozwalę mu główkę I skończy się (na melodię "O mój rozmarynie", Chicago) (Top Secret numer 34) Top Secret vs. Secret ServiceDwa legendarne czasopisma branżowe, które zajmowały się tematyką elektronicznej rozrywki. Słynne nie tylko z tego, że były jednymi z pierwszych na polskim rynku (a Top Secret tak naprawdę był pierwszy), ale z odwiecznej wojny prowadzonej między czytelnikami. Poza tradycyjnym obrzucaniem błotem wszystkich, którzy śmieli posiadać inny sprzęt, w twórczości własnej czytelnicy najczęściej wychwalali pod niebiosa swój ukochany tytuł, a na łamach magazynów pojawiały się klasyczne oznaki manii prześladowczej względem wiecznie czającej się w mroku "konkurencji". Niejednokrotnie było to podsycane przez same redakcje; odpowiedniki dzisiejszych memów mnożyły się na łamach magazynów i żyły własnym życiem. Na pewno przyczyniło się to do tego, że nakład obu pism znikał z kiosków. Inną sprawą było to, że najczęściej był wykupywany przez obie strony konfliktu.
Game WarsZłośliwości wymieniali również fani konkretnych tytułów. Najbardziej spektakularne "starcia" odbywały się na poziomie hitów roku 1996 – "Quake" i "Duke Nukem 3D". Obydwie strzelaniny oferowały, poza ciekawą kampanią, rozbudowane (jak na tamte czasy) tryby multiplayer. Wysłuchałem wtedy tyle samo tyrad o wyższości "Diuka" nad resztą gier, co o boskości "Kłaka" i wszystkich członków studia ID Software. Zresztą przykłady dotyczące gier można mnożyć – "Command & Conquer" ścierał się z "Warcraftem", a w czasach bardziej współczesnych "Call of Duty" z "Battlefieldem" czy serie "FIFA" z "Pro Evolution Soccer". W całych tych sporach jakoś mało kto zauważał, że gry te były tak naprawdę skierowane do nieco innego odbiorcy. "Quake" ze swymi mrocznymi korytarzami i muzyką Trenta Reznora nie trafiał do osób wolących rubaszny humor i lekkie SF serwowane w "Duke Nukem". "C&C" był przeznaczony dla graczy produkujących olbrzymie armie, a "Warcraft" dawał większe pole do popisu kombinatorom. Fani "Battlefielda" będą chwalić epickie bitwy z udziałem dużej ilości graczy, czym natomiast będą się brzydzić fani "CoD", wolący bardziej kameralne pojedynki. A już wyjątkowo osobliwą sprawą są utarczki o wyższości "FIFA" nad "PES" i vice versa. Gry oparte na tych samych przecież zasadach, różniące się między sobą kosmetyką – nazwami zespołów, zachowaniem zawodników, grafiką. Rozdłubując je na czynniki pierwsze pewnie doszukałbym się większej ilości różnic, ale nieważne jak daleko bym się zapędził – obydwa tytuły nadal pozostawałyby symulatorami meczu piłki nożnej.
Z chwilą pojawienia się konsol piątej generacji na nowo wybuchły spory "sprzętowe". Kolejne wywody o tym, dlaczego PSX jest lepszy od Segi Saturn wypływały na spotkaniach, a nawet w prasie. Jednak gdzieniegdzie można było zauważyć i głosy rozsądku, twierdzące, że nie wolno patrzeć na technikalia i specyfikacje sprzętowe nowych maszynek do grania, a na to, jak radzą sobie twórcy gier z programowaniem na nie i jakie tytuły mają owe maszyny do zaoferowania. Nadal jednak w walce o wyższości "Virtua Fightera" nad "Tekkenem" nie brakowało argumentów o mocniejszych "bebechach" jednej zabawki i ilości tytułów na drugiej. Żeby mieć jasność – przez kolejne dwie generacje konsol niewiele się zmieniło. Obserwując komentarze na niektórych portalach można stwierdzić, że nie zmieni się to też i przy ósmej.
Przykłady takich bezsensownych z perspektywy czasu starć można mnożyć. Linux vs. Windows, iOS vs. Android, iPhone vs. Samsung, ale myślę, że można sobie darować dalsze wyliczanki. Wszystkie te starcia cechuje kilka wspólnych elementów. Zaangażowanie, pasja i emocje towarzyszące produktom elektronicznej rozrywki bywają godne podziwu i są najczęściej pozbawione racji bytu. Pomyślmy - żarliwe potyczki słowne na temat tego, czy DualShock jest lepszy od kontrolera Microsoftu miałyby jakikolwiek sens, gdyby wszyscy mieli identyczne dłonie, a tak – przecież komuś lepiej może leżeć pad od jednej konsoli, inny zaś za szczyt wygody uzna produkt konkurencyjnej firmy. I choć obie strony dyskusji będą mieć rację, to jako fanboye bronić będą swojego wyboru do ostatniej kropli krwi.
Naturalnie wszystkie tego typu spory toczą się w ramach zamkniętego grona "specjalistów", wprowadzając osoby zajmujące się danym tematem czysto hobbystycznie, lub wręcz od święta, w najlepszym przypadku w zakłopotanie. Odkładając wszystko na bok, ta elitarność, przynależność do jednej z drużyn mocno zobowiązuje, niosąc ze sobą konieczność udowodnienia innym, że "moje jest lepsze", a co za tym idzie nobilitując siebie samego, jako posiadacza idealnego sprzętu, gry itp.
Niebezpieczeństwa, że spory między fanboyami przeobrażą się w poważniejsze konflikty raczej nie ma. Typowy fanboy może w najgorszym przypadku trollować dyskusje na forum, czy po prostu irytować podczas rozmowy, ślepo trzymając się swojej strony kija i nie dopuszczając w swoim toku rozumowania argumentów innych osób, ani nie dysponując swoimi. Najciekawszą obserwacją jednak jaką poczyniłem jest ta, że rzadko kiedy fanboy miał do czynienia z rzeczą (grą, systemem, czy czymkolwiek innym), którą odżegnuje od czci i wiary. Zastanawiające, jaką zatem może mieć wiedzę na jej temat?
[image-browser playlist="584472" suggest=""]
Powstaje pytanie, czy tak naprawdę można rozstrzygnąć to, który sprzęt czy tytuł jest lepszy? Czy w ogóle tak postawione pytanie jest poprawne? W końcu jeśli coś ma być od czegoś lepsze, to pod jakim względem? I czy tak naprawdę nie jest to dyskusja o tym, o czym dyskutować się nie powinno – mianowicie o gustach? Czy jeśli czyjeś zdanie jest inne, to oznacza automatycznie, że jest złe i mylne?
Poszukując powodów leżących u podłoża tych wojenek, należałoby się zastanowić, czy w pewnym sensie współcześni fanboye nie są produktem doskonałego marketingu i dziećmi działów PR wielkich koncernów. Jeżeli nie, to na pewno są elementem marketingowego ekosystemu. Po pierwsze – zgodnie z fizyczną zasadą oddziaływania na siebie ciał, tam, gdzie pojawią się osoby podekscytowane jakimś produktem, należy zaraz spodziewać się reakcji ze strony przeciwników tegoż produktu, którzy często protestują i negują dla samej zasady. A skoro już przy zasadach jesteśmy, to inna mówi, że nie ważne jak się o czymś mówi, ważne, że się mówi. Karuzela się kręci. Po drugie – dążenie do emocjonalnego związania klienta z produktem jest jak najbardziej pożądane przez producenta, ponieważ dzięki rzeszy zakochanych w nim klientów może on tylko zyskać . Zaangażowanej emocjonalnie osobie łatwiej będzie przemycić sprzedaż pokrojonych na DLC gier, podnosić ich ceny, wprowadzać na rynek urządzenia, które nie są kompatybilne z tytułami gromadzonymi przez lata albo robić kolejne części komputerowych sag, które nie różnią się zbyt wiele od poprzednich. Ktoś, kto nie jest zakochany, nie będzie stał całą noc pod sklepem, tudzież przepychał się z falującym tłumem, by jako pierwszy nabyć jakąś nowinkę sprzętową. I będzie mniej krytyczny wobec różnych niedociągnięć.
Ktoś, w którymś zarządzie zaciera rączki.
Fanboyskie starcia zatem nie znikną. Będą dalej drażnić, denerwować i irytować. Dopóki ludzie będą gotowi nocować pod sklepami, ogrzewani wielką falą hypu, dopóki ktoś komuś będzie musiał pokazać, że jest lepszy dla samej zasady, dopóty wojna trwać będzie, wlewając się na fora, w komentarze, memy i tak dalej.