Odpowiedź na postawione powyżej pytanie wydaje się – niestety – negatywna. Jak już bowiem wspomniałam, podglądanie innych mamy wpojone już od maleńkości, a - co tu dużo mówić – z naturą ciężko wygrać. Zdaje się, że dobrze wiedzą o tym także media, które z roku na rok oferują coraz więcej atrakcyjnych i rozmaitych treści tak, by zatrzymać przy sobie widza na jak najdłużej. Najlepiej na tym gruncie radzi sobie telewizja, która zasypuje nas lawiną talk shows, reality shows i wszelakiej maści programów rozrywkowych, badając tylko wzrost słupków oglądalności. I choć możemy rwać włosy z głowy nad jakością i sensem tego, co próbuje nam się wciskać z ekranów, rzeczone słupki rzeczywiście będą wzrastały – stoi za tym między innymi wspomniana w tytule voyeurystyczna natura telewidza, o której pokrótce opowiem Wam w dzisiejszym tekście. Już jako dzieci usilnie wpatrujemy się w swoich rodziców, chłonąc ich zachowania, światopoglądy i postawy. Nie ma w tym nic dziwnego ani niewłaściwego, o czym zresztą pisali już najwięksi psychoanalitycy ubiegłego wieku. Patrzenie jest naturalnym zachowaniem człowieka, który dzięki temu zaczyna kształtować swoją osobowość. Jak twierdził Jacques Lacan, każdy z nas w pierwszych miesiącach swojego życia znajduje się w tak zwanej fazie lustra – po raz pierwszy widząc swoje odbicie, dziecko zaczyna budować własne „ja” i obraz samego siebie, właśnie na podstawie tego, że świadomie patrzy. Takie dziecko odczuwa satysfakcję z możliwości kontrolowania obrazu, który jawi mu się na tafli lustra, co może mieć również związek z późniejszą pasją widza. Temat został również zgłębiony przez Zygmunta Freuda, który uważał, że podglądactwo to naturalna potrzeba, warunkująca prawidłowy rozwój jednostki. Patrzenie i ogląd daje i przyjemność i władzę, której tak naprawdę pragniemy od maleńkości. Choć czas płynie, przyzwyczajenia się nie zmieniają – wyrósłszy z dzieciństwa, wciąż przede wszystkim patrzymy, mając właśnie zmysł wzroku za podstawowe narzędzie do właściwego funkcjonowania w tym świecie. Lubimy porównywać się z innymi, oceniać przysłowiowe książki po okładce, czerpiemy radość i satysfakcję z możliwości patrzenia na coś przyjemnego i – bardzo często – wścibiamy swoje nosy w sprawy, które nie powinny nas dotyczyć. Nie jest tajemnicą, że zakazany owoc smakuje najlepiej, stąd też nic dziwnego, że w człowieku drzemie niczym niepohamowana chęć zaspokajania własnej ciekawości. Zdarza się jednak tak, że ta przybiera doprawdy skrajne oblicza i nierzadko zwykłe patrzenie przeradza się w swego rodzaju pasję, manię, czy obsesję która pozwala na osiągnięcie pełnej satysfakcji. Także seksualnej. W tym miejscu wkracza fachowa definicja voyeuryzmu – dewiacji seksualnej, polegającej na tym, że pełną satysfakcję można uzyskać właśnie poprzez akt podglądania innych osób w sytuacjach intymnych. Co ważne, voyeurzy czerpią przyjemność z patrzenia na takie osoby, które są tego kompletnie nieświadome – stąd również spolszczone określenie „podglądactwo”, które jednoznacznie kojarzy się z patrzeniem z ukrycia. Jeśli oglądaliście Psycho Alfreda Hitchcocka, prawdopodobnie od razu przyjdzie Wam na myśl Norman Bates, ukryty za ścianą motelu i podglądający przez otwór w ścianie rozbierającą się w łazience Marion. Choć twórcy oszczędzili nam konkretu tej sceny, w serialu Bates Motel (odcinek Dark Paradise) wyraźnie widzimy, co dokładnie robi przyczajony za ścianą Norman. Tak, śmiało można nazwać go voyeurem. Swoją drogą, motyw podglądania gości przez właściciela hotelu zdaje się nie jest niczym abstrakcyjnym - w zeszłym roku światło dzienne ujrzał film Voyeur, dokument Netflixa, który traktuje dokładnie o tym samym zjawisku. Zagłębianie się w meandry psychoseksuologii wymagałoby objętości pracy naukowej, toteż dziś zastanowimy się głównie nad tym, jak nasze ludzkie przywary przyczyniają się do kreowania współczesnej kultury. Bo choć voyeuryzm sam w sobie wywodzi się z ludzkich popędów i jest ściśle związany z seksualnością, w dzisiejszych czasach poszerza swoje znaczenie, stając się kategorią elastyczną i niezwykle chłonną. Ma to ścisły związek z namnażaniem się kolejnych mediów, które dają nieskończone pole manewru, jeśli chodzi o zaglądanie w ludzką prywatność. To właśnie telewizja stała się wymarzonym narzędziem dla podglądacza – może on włączyć odbiornik, usadowić się wygodnie w fotelu i śledzić kolejne perypetie bohaterów w swoich ulubionych programach czy docu-telenowelach. Małe ekrany są niczym okna na świat, umożliwiające spojrzenie na to, co w codziennym życiu pozostaje poza granicami naszej dostępności – jak choćby rozmowa bohatera z lekarzem, prawnikiem czy psychoterapeutą. Twórcy reality TV niejednokrotnie udowodnili, że z kamerą wejść można doprawdy wszędzie, z czego voyeur telewizyjny z umiłowaniem korzysta. Dla wielu telewizja staje się alternatywną rzeczywistością, w której partycypujemy mimo tego, że fizycznie nas tam nie ma. Co ciekawe, satysfakcja odczuwana z seansu czy śledzenia losów uczestników danego programu wcale nie jest udawana – nie bez powodu wyodrębniono nowe kategorie podglądactwa, znane jako voyeuryzm medialny lub voyeuryzm popkulturowy. W swoich książkach bardzo obszernie piszą o nich między innymi Olga Białek-Szwed oraz Agnieszka Ogonowska. Te odmiany podglądactwa są nieszkodliwe, powszechnie akceptowane i – co ciekawe - również dają oglądającemu pewną przyjemność. W tym przypadku jednak z seksualnej zmienia się ona w... kulturową. Oglądamy bowiem nie ciałem, jak rasowi podglądacze, a raczej umysłem, czerpiąc intelektualną satysfakcję z samego aktu patrzenia.
Strony:
  • 1 (current)
  • 2
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj