Demony da Vinci ("Da Vinci's Demons") obecnie są kręcone w Walii, gdzie trwają prace nad 3. sezonem. Każda wyprawa na serialowy plan to święto. Byłem już na niejednym - od poczciwego Klanu przez Bez tajemnic po Rzym, Hannibala czy Wikingów. Czasem tylko oglądam dekoracje, czasem mogę podejrzeć aktorów przy pracy. Zawsze jest inaczej. Czasem mogę opisać wszystko od razu, a czasem nie. I tak jest niestety tym razem – co zobaczyłem i dowiedziałem się od momentu wejścia do ogromnych hal produkcyjnych w Port Talbot, będę mógł opowiedzieć dopiero w okolicach premiery 3. sezonu Demonów da Vinci. A widziałem wiele. Jednak na porządną, mięsistą relację i wywiady musicie poczekać, a dziś podzielę się całą resztą.

O tym, że będę tam leciał, wiedziałem już od tygodni. Początkowo to Marcin Z. miał ogarnąć plan Demonów da Vinci, a ja Gotham, ale z przyczyn rodzinnych musiałem to odwrócić. I dzięki temu zobaczyłem największe studio filmowe na świecie. Bo to faktycznie największe. Ale po kolei. Wizyta miała nam zająć poniedziałek, więc do Londynu trzeba było polecieć w niedzielę. Oczywiście już w pierwszych minutach na Okęciu okazało się, że mam zły dezodorant (pojemność 150 ml, a maksymalna do bagażu podręcznego to 100), a rączka od mojej walizki nie wytrzymała napięcia tej podróży i strzeliła (jak widać na fotce poniżej). Co oczywiście sprawy nie ułatwiło. Niektórym by to oczywiście nie przeszkadzało. Takiej np. Joannie Krupie – leciała tym samym samolotem do Londynu, oczywiście w klasie biznes, a na lotnisku towarzyszył jej facet w kamizelce "Assistance" (to ci, którzy pomagają inwalidom, zresztą na tych kamizelkach jest wizerunek człowieka na wózku inwalidzkim). Gość szedł krok za nią i prowadził jej malutką walizkę. Rozumiem, że Krupa naprawdę przejmuje się problemem swej niepełnosprawności w posługiwaniu się językiem polskim.

[image-browser playlist="580831" suggest=""]

Londyn. Bardzo lubię. Bardzo drogo. Wiecie, że dojazd metrem z lotniska do centrum to grubo ponad 25 zł? Metrem! Jednorazowy bilet. Ale przejechałem, znalazłem swój hotel (pokój był tak malutki, że nawet się nie dało zrobić fotki) i szybko w miasto, bo to przecież niedziela, więc sklepy tylko do 18. Szybkim krokiem (bo przecież nie biegiem) zdążyłem do Forbidden Planet, uzupełniłem trochę popkulturowych zbiorów (głównie oczywiście tych dotyczących Doctora Who) i już znacznie spokojniej, wolniej do hotelu. Długi spacer (hotel w okolicach dworca Paddington, skąd rano jedziemy). Po drodze wstąpiłem jeszcze do Starbucksa, gdzie zauważyłem fascynującą zbieżność promowanej obecnie dyniowej kawy (Pumpkin Spice Latte) z pewną naszą partią polityczną. Myślę, że w trakcie kampanii wyborczej nie ma takich zbiegów okoliczności.

[image-browser playlist="580832" suggest=""]

Ale spać, bo wstać trzeba przed świtem (to news dla tych, którzy myślą, że jak człowiek pracuje w kulturze, to może się wyspać rano). Poniedziałek. Za oknem ciemno. Trzeba się pozbierać i na dworzec, bo tam zbiórka i trzygodzinna podróż do Port Talbot. Zbieramy się – dwie osoby z Fox International, które organizują cały występ, i kilkunastu dziennikarzy, a każdy z innego końca świata (od Rosji, Węgier czy Litwy po Australię i Nową Zelandię). Wsiadamy. Pociąg stoi. A musicie wiedzieć, że w Londynie dworce kolejowe są zupełnie inaczej zorganizowane. Tam niemal wszystkie dworce to stacje końcowe. Pociąg tam dojeżdża i koniec. Nie jedzie dalej. Wianuszek stacji otacza miasto z różnych stron i chcąc jechać (tak jak my) na zachód, trzeba ruszyć ze stacji Paddington. Idea dworca głównego, centralnego - to nie tutaj. No więc wsiadamy do pociągu do Swansea (Port Talbot, do którego zmierzamy, to jedna ze stacji pośrednich) i czekamy na odjazd. I czekamy. I czekamy. Co jakiś czas kierownik pociągu podaje tylko informację, że w zasadzie już jesteśmy gotowi do odjazdu, ale czekamy na kierowcę (maszynistę). I że przeprasza nas w jego imieniu. No i w końcu jest. Radość. Ruszamy (już z prawie półgodzinnym opóźnieniem). I niedługo potem stajemy w szczerym polu po raz pierwszy. Kolejny komunikat - popsuła się sygnalizacja i musimy czekać. Po trzech takich kilkunastominutowych przestojach mamy już grubo ponad półtorej godziny opóźnienia. W sumie to trochę krzepiące, że nie tylko PKP zapewnia takie rozrywki. Ale puenta tej sytuacji była jakże inna od tej znanej nam z polskich torów. Bo oto pan kierownik ogłosił, że w związku z opóźnieniem pociąg zatrzyma się jeszcze tylko dwa razy. W końcu miał być ekspres, a dziś nie wyszło. W związku z tym zatrzyma się na najbliższej stacji i na końcowej. A jak ktoś chce gdzieś pomiędzy, to musi wysiąść na najbliższej i złapać coś lokalnego. Znaczy to o nas. Bo Port Talbot był właśnie pomiędzy. A rozrzuceni byliśmy po całym pociągu, więc oczywiście na tej najbliższej stacji wysiedli niemal wszyscy. To "niemal" to dwójka (już nie pamiętam, z jakiego kraju), która spokojnie siedziała w swoim wagonie, ze słuchawkami na uszach i gdzieś to wszystko jej umknęło. Akurat gdy już ich zauważyliśmy i zaczęliśmy pukać w okienko, to pociąg ruszył, więc pojechali do Swansea (później wracali taksówką). Ale mniejsza z nimi, bo dla mnie znacznie ważniejsze było to, na jakim peronie stałem. Z całą sympatią dla Demonów da Vinci - to tu mnie ciągnęło znacznie bardziej. Stacją, na której musieliśmy wysiąść, było bowiem Cardiff. Tu TU kręcą Doctora Who. Byłem tak blisko! Przez kwadrans. Zdążyłem strzelić peronowi fotkę, ciut się rozejrzeć i zaraz podjechał lokalny, do którego wsiedliśmy. Wytłumaczyłem to sobie, że i tak "Doctor Who Experience", czyli wystawa/muzeum poświęcona serialowi, jeszcze nie działa (otworzyli ją kilka dni później), a na plan przecież mnie i tak nie wpuszczą. Jedziemy dalej.

[image-browser playlist="580833" suggest=""]

No i wreszcie Port Talbot. Mała nadmorska mieścina. Mały dworzec. W remoncie. Zimno. Mokro. Niesympatycznie. Zebraliśmy się, przeliczyliśmy i do busika. Nikt by się nie spodziewał, że jesteśmy niedaleko tak fascynujących rzeczy jak wielkie filmowe hale, sporo dobrych aktorów i fascynujące scenografie. Ale w tym miejscu dochodzimy właśnie do punktu, w którym muszę przerwać dokładną relację, bo to, co działo się za bramą studia, to niemal w całości (do wiosny) tajemnica.

[image-browser playlist="580834" suggest=""]

[image-browser playlist="580835" suggest=""]

Na szczęście niemal, bo o dwóch sprawach mogę opowiedzieć. Po pierwsze: osobą, która nas oprowadzała po planie, był producent i główny scenograf serialu – Edward Thomas. Coś mi to nazwisko mówiło, szybkie upewnienie się na IMDb i faktycznie. To laureat BAFTY za scenografię i jej twórca w ponad 70 odcinkach Doctora Who. Jeśli doliczyć jeszcze seriale Torchwood i Przygody Sary Jane, to wyjdzie, że gość pracował przy ponad 100 fabułach z uniwersum Doctora. Dyskretnie zagadałem na boku, pośmialiśmy się, że w niektórych miejscach w scenografii do Demonów da Vinci widać inspirację Doctorem Who (niestety nie mogę powiedzieć w których – spoilery), a na koniec przydało się to, że w torbie miałem zakupione dzień wcześniej rozmaite doctorowe lektury. Proszę bardzo – komiks z Dziesiątym i na nim autograf Thomasa.

[image-browser playlist="580836" suggest=""]

I druga sprawa. Na końcu wycieczki doszliśmy do Machu Picchu. Pamiętacie 2. sezon? Leonardo był tam. I już raczej się tam nie wybierze w kolejnych sezonach. Przy serialach kręconych w mniejszych studiach cała ta konstrukcja już dawno zostałaby rozebrana i zastąpiona czymś potrzebnym w tej chwili, ale tu, w Port Talbot, naprawdę mają masę miejsca. I zostawili sobie ten sympatyczny kawałek Ameryki Południowej. Ba, nawet pozwolili nam (w tym jednym miejscu) strzelić sobie kilka fotek i nie mieli nic przeciwko, by już teraz je udostępnić. Co niniejszym czynię. A przy tym mała anegdota – jak dobra jest ta scenografia, niech świadczy fakt, że gdy wrzuciłem jedną z tych fotek na swoje konto na Instagramie, natychmiast polubiła ją organizacja promująca turystykę "Come to Peru".

[image-browser playlist="580837,580838,580839" suggest=""]

A potem już wracaliśmy. Oczywiście to kilkugodzinne opóźnienie ciągnęło się przez cały dzień. Później byliśmy w Port Talbot, więc później byliśmy na planie, później były wywiady i później wracaliśmy. Powrotny pociąg był bardzo wesołym i międzynarodowym miejscem, ale to już jeszcze inna opowieść. Na tę najważniejszą - co widziałem, czego byłem świadkiem, z kim rozmawiałem itp. - musicie niestety poczekać do wiosny, a na koniec jeszcze jedna pamiątkowa fotka. Gdy w zimnie i deszczu czekaliśmy na pociąg do Londynu, zauważyłem na remontowanym dworcu pewien lokalny fresk. I oczywiście strzeliłem mu fotkę. Przyjrzyjcie się, jaka flaga powiewa na narysowanym statku. Ciekawe dlaczego...

[image-browser playlist="580840" suggest=""]

Zobacz również: Pierwsze zdjęcia z 3. sezonu serialu "Demony Da Vinci"

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj