Fani konsol przenośnych od lat kupowali właściwie półprodukty. Gry dedykowane na takie platformy, jak N-Gage QD czy Nintendo DS, choć często szalenie wciągające, opierały się głównie na prostych konceptach. Próżno było szukać w nich wielogodzinnych narracji i złożonego typu rozgrywki. Nową jakość wprowadziło dopiero PlayStation Portable, choć i tam liczba rozbudowanych tytułów nie była zbyt wielka. Jasne, nie przeszkadzało spędzać przy tych urządzeniach długich godzin (kto nie spędził dni czy tygodni na "Pokemonach"?), ale ich stopień skomplikowania pozostawiał wiele do życzenia. Żadna gra nie mogła rywalizować z tym, co było dostępne na "dojrzalszych" platformach. Tytuły takie, jak "Rifts", "Tomb Raider" czy "Pandemonium", były raczej wyjątkami potwierdzającymi regułę. Ostatnio jednak sytuacja na mobilnym rynku zaczyna ulegać zmianie, choć może nie do końca w sposób, w jaki byśmy sobie tego życzyli. Wciąż nie wzrasta liczba wielkich, wysokobudżetowych projektów, ale za to na tabletach i komórkach zaczęły pojawiać się gry, które jakiś czas temu święciły triumfy na konsolach i pecetach.
Nie jest to rozwiązanie idealne, ale póki co chyba wystarczające. Rynek konsol przenośnych i tabletów w porównaniu do konsolowego/pecetowego jest dość niewielki. Urządzenia te potrafią już naprawdę wiele, ale nawet najnowsze modele tabletów posiadają podzespoły o wydajności równej "jedynie" komputerom sprzed kilku lat. Rzadko więc można wprowadzić ten sam tytuł jednocześnie na konsole, pecety i urządzenia mobilne (mowa oczywiście o dokładnie takiej samej wersji, nie o znacznie okrojonych lub zupełnie innych produkcjach przygotowywanych pod tą samą nazwą). Jeśli taka sytuacja ma miejsce, wynika to z generalnego nieskomplikowania produkcji i jej niewielkich wymagań. Egranizacja serialu The Walking Dead, choć iście fenomenalna, mogła na przykład trafić na wszystkie platformy jednocześnie ze względu na swój unikalny charakter. Część osób zwie ją filmem interaktywnym, a nie grą per se.
Ofensywę na iOS i Androida rozpoczął póki co tyko Rockstar, ale już wydaje się, że to biznes bardzo opłacalny – w internetowych sklepach dostępnych jest już kilka tytułów tego wydawcy i pewnie na nich się nie skończy. Na razie możemy zagłębić się w historię pewnego niemowy z Liberty City, na szczyt kryminalnego światka w Vice City wynieść Tommy’ego Vercettiego i dokonać słodkiej zemsty w imieniu Maxa Payne’a. Pomimo ponad 10 lat od premiery każdej z tych pozycji, wszystkie są wciąż niesamowicie grywalne. Ich grafika mogłaby trącić myszką na pececie, ale na nie małym ekranie tabletu czy komórki. Tam - wręcz przeciwnie - wydaje się, że produkcje Rockstara wyglądają lepiej niż przed laty.
Największe wrażenie robi zawsze jednak wciąż sama gra, czy też świadomość faktu, że to te same wielkie tytuły, z którymi ledwie radziły sobie dekadę temu nasze domowe jednostki centralne. Szczególnie dotyczy to pionierów sandboksowych – Grand Theft Auto III i Vice City. Wielkie miasta, setki pojazdów, broni, postaci… a wszystko działające płynnie, z ledwie kilkusekundowymi ładowaniami. Dodano też nawet kilka drobnych usprawnień, jak możliwość automatycznego powtórzenia misji czy autosave’y, dzięki którym grę można przerwać w dowolnym momencie bez utraty stanu gry. Biorąc pod uwagę przecież, że z urządzeń mobilnych najczęściej korzystamy w podróży, konieczność wyłączenia lub schowania sprzętu może nadejść zupełnie niespodziewanie.
Oczywiście tablety to także ekrany dotykowe pozbawione tradycyjnej klawiatury i myszki (z tym problemów nie mają konsolki PlayStation). Nieco inaczej, czyt. gorzej, wygląda na nich zatem sterowanie. Fizyczne braki zastąpione zostały przez wyświetlone na ekranie dotykowe przyciski, a kluczowe we wspomnianych trzech tytułach Rockstara celowanie i strzelanie poddano zabiegowi automatyzacji. O wiele trudniej wyczuć krzyżaka pod palcami, kiedy stanowi on powierzchnię idealnie płaską, a auto-aim jednocześnie ułatwia i utrudnia rozgrywkę. Namierzyć przeciwnika jest diabelnie łatwo, za to nie zawsze jest to akurat ten, którego byśmy chcieli w danej chwili zdjąć. Niemniej po chwili przyzwyczajenia poziom frustracji jest wystarczająco niski, by w spokoju cieszyć się urokami samych gier.
Ponowne ukończenie dwóch gier z serii "Grand Theft Auto" sprawia, że szybko nabiera się ochoty na kolejne. Może na 10-lecie w Google Play i AppStore pojawi się również San Andreas? Ogromny stan, jaki dali do zwiedzenia graczowi twórcy gry, będzie pewnie sporym wyzwaniem dla programistów (jeśli chodzi o przeniesienie go na urządzenia mobilne), ale na nie jest to niemożliwe. Wiele osób nie obraziłoby się, gdyby w tabletowej reedycji pojawiły się także Liberty City Stories i Vice City Stories, które nie trafiły na przykład w ogóle na pecety.
Ale przecież gry wideo to nie tylko Rockstar; to także szereg innych wydawców i tysiące przeróżnych tytułów. Ostatnio w AppStore pojawiło się "Star Wars: Knights of the Old Republic" - może to początek nowej ery? Mamy w końcu jeszcze wiele produkcji, które uznawane są za kultowe i ich ponowne wydanie mogłoby się skończyć dla nas kolejnymi nieprzespanymi nocami. Czy nie cudownie byłoby znowu przenieść się w świat "Civilization" lub "Age of Empires"? Nie wspominając już o nieśmiertelnym "Heroes of Might and Magic III". Wydaje się, że gdy projekt VCMI zostanie w końcu ukończony, świat Erathii zacznie znów królować nie tylko na monitorach komputerów, ale także i na nieco mniejszych ekranach. A kiedy swoim herosem będzie można kierować nawet leżąc już w łóżku, syndrom "jeszcze jednej tury" nabierze większego rozmachu.