James Newton Howard jest obecnie jednym z najbardziej rozchwytywanych kompozytorów muzyki filmowej. Pracował przy takich produkcjach jak Mroczny Rycerz (wraz z Hansem Zimmerem), Igrzyska Śmierci, Atlantyda – zaginiony ląd czy King Kong. W przyszłym roku przyjedzie do Polski, by 26 listopada dać koncert w Krakowie, a 27 w Warszawie. Nam opowiada o swojej pracy i planach na przyszłość.
DAWID MUSZYŃSKI: Trudno jest namówić Cię na wywiad?
James Newton Howard: Wolę, jak muzyka mówi w moim imieniu. I faktycznie staram się unikać dziennikarzy i wywiadów, ale czasami trzeba zrobić wyjątek (śmiech). Jeśli mam być szczery, to do tej rozmowy trochę zmusiła mnie żona i moje dzieci, którzy twierdzą, że jest to część mojej pracy. Jestem to winien twórcom filmów, przy których pracowałem i moim fanom, by mogli nie tylko posłuchać mojej muzyki, ale również poznać mnie jako człowieka. Dlatego postanowiłem ulec i trochę bardziej otworzyć się na prasę, niż to miało miejsce w poprzednich latach.
Pamiętasz emocje, jakie towarzyszyły Ci podczas premiery pierwszego filmu, do którego napisałeś muzykę?
Aż tak daleko moja pamięć nie sięga (śmiech). Pytasz o film Head Office. Już nie pamiętam, czy byłem zdenerwowany, czy podekscytowany, to było ponad 30 lat temu. We wspomnieniach utkwił mi tylko moment, gdy na początku odmówiłem pracy przy tej produkcji.
Dlaczego?
Nie sądziłem, że poważny muzyk może spełnić się, pisząc muzykę do filmów. Dlatego w pierwszym odruchu powiedziałem: „nie”. Dopiero po jakimś czasie pojawiła się w mojej głowie myśl: „A w sumie co mam do stracenia?”. I tak to się zaczęło.
Zastanawiam się, jak wygląda na co dzień Twoja praca. Jak powstaje muzyka?
Najpierw spotykam się z reżyserem, który dzieli się ze mną swoją wizją, opowiada o tym, co chce swoim obrazem przekazać widowni, jakie emocje chce wzbudzić w widzach. Następnie czytam scenariusz, by dokładnie poznać postaci, ich zachowanie i dialogi. To bardzo istotny punkt podczas komponowania utworów. Muszą one pasować do danego bohatera i sytuacji, w jakiej się znajduje.
Oglądasz sceny, które zostały już nakręcone?
Staram się tego nie robić. Gra aktorska bywa bardzo sugestywna i nie chcę, by wpływała ona na ostateczny kształt muzyki, którą komponuję. Poza tym zobaczenie gotowych scen czy nawet filmu przed rozpoczęciem pracy nad utworami to przywilej, który zdarza się bardzo rzadko. Zazwyczaj moja praca jest wykonywana w trakcie powstawania filmu, a utwory zestawiane z obrazem w końcowej fazie pracy nad daną produkcją.
Krążą plotki, że poniekąd wymusiłeś na reżyserze David Yates, by powierzył Ci pracę nad filmem Fantastic Beasts and Where to Find Them. Czemu aż tak Ci na nim zależało?
Wszystkie osiem filmów o przygodach Harry’ego Pottera to wyśmienita część współczesnego kina. Joanne Kathleen Rowling stworzyła magiczny świat, który jest znakomitym wyzwaniem i możliwością do spełnienia się dla każdego kompozytora. Dlatego gdy usłyszałem, że kręcą prequel tej opowieści, skomponowałem dwa utwory oddające moim zdaniem magię tej historii i wysłałem je do Davida. To nie jest tak, że pojawiłem się na jego wycieraczce, prosząc o szansę. Chciałem, by moja wizja go oczarowała i najwyraźniej się udało, bo jak widać dostałem ten angaż.
To miłe, że kompozytor mający na swoim koncie ponad 140 filmów wciąż sam walczy o nowe. Co w takim razie przyciągnęło Cię do świata czarodziejów?
Znakomita opowieść, w której jest humor, elementy grozy czy romansu. Wszystko idealnie połączone w jedną całość. Są też postaci, które na długo zapadają w pamięć. A na koniec dodam, że od najmłodszych lat byłem fanem magii.
Trudno się pracowało nad filmem, na którym Ci tak zależało?
Tak. Może dlatego muzyka do niego powstawała aż siedem miesięcy. Jak na mnie to bardzo długo. Jestem jednak zadowolony z rezultatu. Oglądałem ten film już dwa razy i mogę z ręką na sercu przyrzec, że to jedna z moich najfajniejszych kompozycji, jakie ostatnio popełniłem. Co nie zmienia faktu, że uważam, iż w kilku miejscach mogłem postarać się bardziej. Poprawiłbym kilka rzeczy.
Podobno okropnie się z Tobą ogląda filmy. Najbardziej narzeka żona.
Widzę, że wieści szybko się rozchodzą. To prawda. Jestem ciężkim towarzyszem podczas wspólnych seansów, a to dlatego, że bardzo krytycznie podchodzę nie tylko do swojej pracy, ale także moich kolegów po fachu. Jeśli słyszę nierówne dźwięki, banalnie skomponowaną muzykę czy taką, która jest umiejscawiana w złych momentach filmów, to zaczynam to komentować. Niektórym, tak jak mojej żonie, bardzo to przeszkadza. Dlatego od pewnego czasu oglądam filmy w samotności.
Do swoich starszych filmów też tak krytycznie podchodzisz?
Oczywiście. Oglądając ostatnio w telewizji jeden z filmów, nad którym pracowałem, zauważyłem, jak słabo został on odrestaurowany. Dźwięk przełożony z mono na stereo czy dolby nie został odpowiednio dostosowany, przez co muzyka albo jest miejscami za głośna, albo tak cicha, że jej nie słychać. Z dwojga złego wolę, by nie było jej słychać, bo gdy zagłusza dialogi, to widz zaczyna się denerwować na kompozytora, a nie gościa, który to konwertował.
Masz swój ulubiony film?
To podchwytliwe pytanie. Mam ich wiele. Jednym z nich jest debiut aktorski Reese Witherspoon zatytułowany The Man in the Moon. Gdy pisałem muzykę do Wyatt Earp urodził się mój pierwszy syn, dlatego ten film też darzę ogromną sympatią. Nie mogę też pominąć The Prince of Tides, za którego dostałem moją pierwszą w życiu nominację do Oscara. Jak widzisz nie mam jednego ulubionego tytułu, bo z każdym wiążą się inne wspomnienia. Każdy jest dla mnie ważny w inny sposób.
Rozpoczynasz właśnie tournée po świecie, przyjedziesz też do Polski. To dla Ciebie nowość. Czemu postanowiłeś opuścić studio i wyjść do ludzi?
Bo to może być dla mnie niezapomniane przeżycie. Choć nie jest też tak, że wcześniej nie grałem koncertów, bo to nieprawda. Ale faktycznie dotąd nie angażowałem się w tak dalekie trasy. Myślę, że to tournée, to znakomita możliwość, by zwiedzić kraje, o zobaczeniu których zawsze marzyłem, ale nigdy nie miałem okazji. Jak właśnie Polska. Moja żona jest Niemką. Często bywamy w jej rodzinnych stronach i zawsze mnie korciło, by odwiedzić Twój kraj, a nawet dalszych sąsiadów.
To co Cię powstrzymywało przed krótkim wypadem?
To, co jest najczęstszą wymówką. Brak czasu. Ale w listopadzie przyszłego roku to nadrobię. Najpierw zagram w Krakowie, a później w Warszawie.
Zauważyłeś, że muzyka filmowa i jej kompozytorzy stali się ostatnio bardziej popularni wśród widzów? Część z nich chodzi na filmy, by posłuchać muzyki.
Tak, choć jest to trend panujący na razie tylko w Europie. Wystarczy spojrzeć jacy kompozytorzy przyjeżdżają choćby do Polski. Wiem, że niedługo zagra u was Ennio Morricone czy Hans Zimmer. To wielkie nazwiska, które zapełniają hale. To piękne i cieszę się, że nastały takie czasy, gdy możemy wyjść z muzyką do ludzi, a nie chować się za dużym ekranem kina. Bardzo duża zasługa w tym różnego rodzaju serwisów muzycznych, w których można znaleźć poszczególne utwory. W dużej mierze dzięki temu docieramy do osób, które pewnie nigdy nie kupiłyby płyty w sklepie. Nim pojawił się np. Spotify, sprzedawałem może z 10 tysięcy płyt muzycznych w Stanach. Teraz za pośrednictwem tego serwisu osiągam takie liczby słuchaczy, o których wcześniej mogłem tylko pomarzyć.
Nad czym obecnie pracujesz, bo rozumiem, że nie robisz sobie przerwy na czas trwania tournée?
W tym zawodzie nie ma dni wolnych (śmiech). W tym momencie pracuję nad kilkoma projektami, choć nie o wszystkich mogę mówić prasie. Ale coś ci zdradzę, co byś nie pomyślał, że nie chcę współpracować. Pierwszy to film przygodowy z Dwayne Johnson, czyli kontynuacja Jumanji. Rozpocząłem również pracę nad kolejną częścią Fantastic Beasts and Where to Find Them. Na ten projekt cieszę się najbardziej. Pierwsza część to było tylko raczkowanie w moim wykonaniu. Teraz trochę bardziej rozwinę skrzydła wyobraźni.
Nie boisz się takiego zaangażowania w wieloczęściową opowieść? Hans Zimmer po Piratach z Karaibów czuł się wypalony, dlatego nie przyjął pracy nad kolejną częścią.
Ale do ilu części Hans skomponował muzykę? Trzech? Chyba do trzech. Więc ja nie wykluczam, że po tylu częściach Fantastycznych zwierząt też będę miał dość. Ale na razie zaczynam przygodę z drugą częścią, więc nuda, monotonność i powtarzalność mi nie grożą.