Żyjemy w kulturze przesytu. Otacza nas więcej dzieł kultury niż jesteśmy w stanie wchłonąć. Co więc robimy? Zamiast wchłaniać zaczynamy je kolekcjonować.
To nie dotyczy wszystkich. Ale jest nas na tym świecie sporo. Nas – kolekcjonerów. Zbieraczy. Ludzi, którzy lubią mieć, a jeszcze bardziej lubią mieć komplet. Kiedy przed laty usiłowałem dokonać jakiejś amatorskiej autoanalizy, doszedłem do wniosku, że dwie rzeczy, które naprawdę mnie kręcą w życiu (poza tymi oczywistymi – jedzeniem, seksem etc.) to kolekcjonowanie i szeroko pojęty ciąg dalszy. Lubię zbierać i lubię wiedzieć, co zdarzyło się potem, co było dalej. Stąd moja fascynacja komiksami i serialami – bo to dwa gatunki kultury, które właśnie na ciągach dalszych są oparte. Komiksy zbieram, odkąd pamiętam, a seriale, odkąd to możliwe – bo jestem pokoleniem, które świetnie pamięta wchodzenie do powszechnego użytku magnetowidów, czyli pierwszej metody na domowe zbieranie seriali. Wcześniej można było co najwyżej kolekcjonować wycięte fotki z gazet (to też robiłem), czy u nas bardzo rzadkie książkowe wersje niektórych seriali (np. Stawka większa niż życie, Życia na gorąco czy Domu).
Ale takich jak ja jest przecież więcej. Nic dziwnego, że dziś w świecie podaży i popytu, w świecie powszechnych nośników wideo i nadzwyczaj prostego druku kolekcjonować można niemal wszystkie dzieła kulturalne. W formie kolekcji wychodzą zarówno opery, jak i książkowe harlequiny, stare produkcje kabaretowe i premierowe seriale. Przez ostatnie dekady obserwowałem, jak wyglądały najróżniejsze sztuczki wydawców, wiele razy sam się na nie dawałem nabrać i – mam nadzieję – na niektóre uodpornić. Bo nawet kolekcjoner uczy się na błędach. Zaczyna rozumieć pewne ograniczenia. Ot, takim ograniczeniem jest chociażby powierzchnia mieszkania. Zwłaszcza, jeśli jest dzielona z kimś drugim. A z czasem z kimś trzecim czy czwartym. Żona i dzieci nie tylko wymuszają ograniczenie koncepcji kolekcjonowania, ale też czasem świadomie lub nie mogą człowiekowi taką kolekcję uszkodzić. Niejeden komiks wpadł w ręce mojego ząbkującego potomstwa, jedną z pierwszych rzeczy, którą zrobiła moja (wtedy jeszcze nie) żona po wprowadzeniu się do mojej kawalerki, było wyrzucenie kolekcji puszek po pepsi z postaciami z Gwiezdnych Wojen (to była połowa lat dziewięćdziesiątych i promocja odnowionej klasycznej trylogii). W którymś momencie sam doszedłem do wniosku, że nie muszę trzymać w swej kolekcji każdego komiksu, jaki kiedykolwiek wpadł mi w ręce i spokojnie mogę pozbyć się jakichś Tarzanów po szwedzku czy Batmanów po włosku, że czas ograniczyć się do komiksów w językach, które mogę zrozumieć.
Cały czas pamiętajcie, że mówimy o zupełnie innej epoce – te kilkanaście lat zmieniły w kolekcjonowaniu wszystko. Wtedy jedyne długie serie, które istniały na rynku, to niektóre serie książkowe (Ewa wzywa 07) czy wyglądające jak książki czasopisma (Literatura na świecie). Z taką łatwością jak dziś to można sobie było co najwyżej kolekcjonować znaczki pocztowe. Albo zamówić wielotomową encyklopedię. Nawet wydawcy komiksów nie ułatwiali kolekcjonerom roboty – większość serii nie miała żadnej numeracji. Tylko po datach wydań i (nie zawsze obecnych) zapowiedziach kolejnych odcinków można było wydedukować, co składało się na serię. Zawsze się będę tym chwalił, bo to właśnie ja publicznie po raz pierwszy (w komiksowym magazynie Super Boom!) na początku lat dziewięćdziesiątych w czasach przedinternetowych opublikowałem pełną listę zeszytów najdłuższej serii komiksowej PRL-u – Kapitana Żbika.
Wtedy właśnie, w pierwszych latach kapitalizmu, to komiksy stanowiły forpocztę kolekcjonerstwa. Serie z wyraźnymi numerami na grzbiecie fajnie wyglądały na półce i robiły apetyt na więcej. I szybko to więcej zaczęło pojawiać się na rynku. Z zupełnie innej strony to samo robiły po chwili najprostsze powieści dla pań – tzw. Harlequiny. Je też numerowano na grzbietach. A wychodziło ich wówczas znacznie więcej niż komiksów. Widziałem w niejednym domu wielkie półki, ba, całe regały pełne ustawionych karnie w szeregu, numerek po numerku, Harlequinów .
Wydawcy szybko się zorientowali, że jest mnóstwo ludzi, których wkurza, jeśli jakiegoś numerka im brakuje. Jeśli na półce po 154 mają od razu 156, to jakoś ich nosi. I szukają tego brakującego za wszelką cenę. Zaczęło pojawiać się coraz więcej serii ujednoliconych. Wiele cykli książkowych wznawiano w nowej, spójnej szacie graficznej. Oczywiście często dyskretnie faulując. Ot, na przykład po wydaniu wszystkich Asteriksów w serii białej (od koloru grzbietu) zaczęto wydawać serię niebieską, wzbogaconą o jakieś drobne dodatki. Nie każdy, kto zebrał serię białą, odczuwał potrzebę tej nowej wersji. Ale kiedy pojawił się po latach przerwy nowy tom Asteriksa, to wydano go już tylko w serii niebieskiej. Stara biała wersja przestała być cool. Była niepełna. Nagle kolekcjonerzy, chcąc nie chcąc, musieli się przerzucić w całości na niebieskie albo na ich półkach było nieładnie. Takich sztuczek były dziesiątki.
Z czasem zaczęły się kolekcje kioskowe – to samo, tylko sprzedawane w kioskach co tydzień czy dwa – tak, by łatwo było zebrać sobie po jakimś czasie komplet i ustawić na półce. Czasem atrakcyjność takiej formuły dodatkowo podkręcano na przykład jakąś grafiką na grzbietach, która ciągnęła się przez wszystkie tomy i z jednej strony świetnie wyglądała na półce, ale z drugiej brak któregoś był jeszcze bardziej zauważalny niż brak po prostu numeru 7 pomiędzy 6 a 8. To właśnie gdzieś w tym momencie – kiedy mogłeś w kiosku pod domem skompletować sobie wszystkie dzieła Szekspira, płyty Queen czy komiksy o kapitanie Klossie – trzeba chyba przestać już w ogóle mówić o wchłanianiu kultury. Owszem, niektórzy naprawdę tego słuchali i to czytali, ale przecież mnóstwo ludzi robiło to tylko dlatego, że to świetnie wygląda na półce. Nawet nierozfoliowane. Równocześnie gdzieś w tym zagubiła się dawna idea kolekcjonerstwa – wyszukiwania brakujących tomów po antykwariatach, długotrwałych negocjacji pomiędzy zbieraczami, głodu pełnej kolekcji, która jest, ale niestety bez tamtych dwóch brakujących części, wciąż wywołuje niedosyt... To znaczy, to wszystko wciąż się zdarza, również między zbieraczami kioskowymi, bo ktoś przegapił jakiś numer i teraz szuka albo mu dziecko porysowało i musi kupić drugi egzemplarz, ale jakże daleko od takiego kioskowego zbieracza do kolekcjonera sprzed lat...
Modę na zapełnianie półek wyczuli też w końcu sami wydawcy i bez pośrednictwa kioskowego zaczęli oferować książki w półhurcie. Całymi seriali. Z dodatkowym pudełkiem czy obwolutą. Wszystkie tomy Harry'ego Pottera czy Wiedźmina naraz. Komplet sezonów serialu Ranczo czy Desperate Housewives. A jeśli po roku czy dwóch okaże się, że to jednak nie jest komplet, bo dokręcili kolejny, to tym lepiej – dodajemy nowy sezon, przepakowujemy całość w jeszcze większe pudełko i sprzedajemy od nowa. Ale czy naprawdę to czytamy? Naprawdę oglądamy te wszystkie sezony?
Ta estetyczna fizyczność książek, komiksów i filmów na naszych półkach to oczywiście odpowiedź na rewolucję cyfrową. W momencie, gdy coraz więcej oglądamy i czytamy bez fizycznego posiadania danego tytułu, to jakoś trzeba skłonić nas do kupowania produktów na półkę. A najlepiej zrobić to właśnie przez atrakcyjność tego produktu. Przez to, by na tej półce ładnie wyglądał. Co prowadzi do dość ciekawej puenty. Bo czy za kolejną dekadę czy dwie posiadanie w domu sporej liczby książek, komiksów czy filmów będzie oznaczało, że mamy do czynienia z kimś zainteresowanym kulturą, czy to, że jesteśmy w domu kompulsywnego kolekcjonera?