Setna rocznica zakończenia I wojny światowej była dla brytyjskiego Imperial War Museum okazją do podjęcia współpracy z filmowcem, który na pierwszy, a może nawet i drugi rzut oka nie pasuje do tej instytucji. Wprawdzie Peter Jackson to laureat kilku Oscarów, w tym właśnie za reżyserię, zdobywał je jednak za fantastyczną trylogię Władca Pierścieni, a jego wcześniejszy dorobek to między innymi przesadnie krwawe komedie o zombie. Mniej znanym faktem dotyczącym Nowozelandczyka jest natomiast to, że jest on ogromnym fascynatem Wielkiej Wojny i posiada bogate zbiory związanych z nią memorabiliów, od mundurów po działa. Wszystko przez to, że młody Peter dorastał, słuchając opowieści o swoim dziadku, Williamie, który walczył między innymi pod Sommą czy Cambrai (i któremu ten film jest zadedykowany). Ta osobista więź filmowca z historią tego konfliktu odcisnęła na dokumencie I młodzi pozostaną wyjątkowe piętno.

Film ten nie jest podręcznikowym zbiorem informacji o I wojnie światowej. Na dobrą sprawę pomija wiele jej aspektów, skupiając się wyłącznie na żołnierzach brytyjskich, a i to nie wszystkich formacji, bo bohaterami są tu młodzieńcy walczący w okopach. I tu jednak nie towarzyszymy dowódcom, nie pochylamy się nad taktyką czy w ogóle przebiegiem pojedynczych starć, bo celem Jacksona była próba przekazania widzom doświadczenia Wielkiej Wojny z perspektywy pojedynczego, szeregowego żołnierza. Kogoś takiego, jak jego dziadek.

Wojna jako przygoda

Zaczynamy jeszcze w Anglii, w czasie poboru i pierwszych szkoleń, jakie przechodzą ci, którzy niedługo potem ruszyć mają na front. Już tu I młodzi pozostaną odróżnia się od klasycznej narracji o wojnie, ponieważ – słowami weteranów – pokazuje szokująco wesołą atmosferę, może nawet nieco piknikową. Poborowi bowiem z możliwości udziału w konflikcie się cieszyli, traktując wojnę jako okazję do przygody. Byli tacy, którzy mówili, że to ich nowa „praca”, dużo ciekawsza od dotychczasowej, szarej codzienności. Niektórzy nie mogli się wręcz doczekać walk, wyrażając obawę, że „wojna może się skończyć, zanim dotrzemy na front”.
foto. materiały prasowe
Pokazuje to, jak doskonale działała ówczesna propaganda, kreująca poczucie obowiązku wobec ojczyzny, a przede wszystkim prezentująca brytyjskiego żołnierza jako bohatera. Symbolem tego jest relacja jednego z weteranów, który opowiadał, że co jakiś czas organizowali w brytyjskich miastach pokazowe przemarsze, podczas których niezwerbowanych jeszcze cywilów zachęcano do maszerowania razem z żołnierzami, prosto do punktu poborowego, gdzie ci ochoczo zapisywali się do wyjazdu na front. Gorączka udziału w wojnie była tak wysoka, że bardzo wielu chłopców kłamało odnośnie swojego wieku, zawyżając go, niekiedy wręcz bezczelnie, o ładnych kilka lat – wymaganym oficjalnie wiekiem minimalnym było 19 lat, tymczasem zapisywano nawet piętnastolatków, i to nie dlatego, że wyglądali tak dojrzale, ale przy wiedzy i zachęcie oficerów. „Zabawa w wojnę” trwała jeszcze potem w okresie przygotowawczym, czyli na szkoleniach w obozach, które – wnosząc z opowieści samych żołnierzy – były niczym „wypad na biwak z chłopakami, z nutką niebezpieczeństwa, która dodawała wszystkiemu smaku”. Wojna była wtedy jeszcze daleko, nie było słychać odgłosów dział. Na chwilę obecną wybrzmiewały co najwyżej narzekania na ważące kilkadziesiąt kilogramów plecaki czy buty, rozdawane z przydziału, rzadko dopasowane rozmiarowo do stóp żołnierzy, którzy by rozciągnąć skórę posuwali się nawet do sikania do nich.

Piekło wojny

Z czasem te „grzmoty” zaczęły narastać. Po rejsie z Dover do Calais i późniejszym marszu przez Francję, wreszcie żołnierze natrafiają na pierwsze ślady wojny – miasteczka zrównane z ziemią, zredukowane do stosów gruzu, opuszczone. Następnie docierają na front, który okazuje się labiryntem okopów, wyrytych we wszechobecnym błocie. To, co przed chwilą było „przygodą”, w rzeczywistości okazuje się horrorem. Te same głosy, które wcześniej opisywały nam ekscytację poborowych, by jak najszybciej wziąć udział w wojnie, teraz opowiadały o kolegach ginących nagle od kul snajperów, o nieustannym bombardowaniu przez Niemców, o gwiździe spadającego pocisku i huku wybuchów, które szarpały psychikę skulonych w okopach chłopców. Opowiadali o szczurach, zimnie, gorączce okopowej, spaniu w zalegającej na dnie okopów lodowatej wodzie, o dołach wypełnionych błotem i rozkładającymi się ciałami, do których wpaść było jak wyrok śmierci, bo wciągały niczym ruchome piaski.
foto. materiały prasowe
Film pokazuje również moment ataku Brytyjczyków na pozycje Niemców, krwawą przeprawę przez ziemię niczyją między dwoma liniami umocnień, choć tu mniej opieramy się już na obrazie, bardziej na relacjach weteranów, którzy opowiadają o gradzie kul, miotaczach płomieni i kanonadzie artylerii. A jednak, I młodzi pozostaną tu się nie kończy. Opowieść jest kontynuowana aż do momentu zakończenia wojny i ogłaszania podpisania traktatów pokojowych żołnierzom (którzy komentowali to jako poczucie „bycia wylanym z pracy” czy wręcz „najgorszy moment w moim życiu”), a nawet dalej, do powrotu do domu. Od razu też dostajemy pewną odpowiedź na to, dlaczego wojna dla tych młodych chłopców mogła być przygodą, a jej zakończenie rozczarowaniem – może wiedzieli, że na Wyspach nie czekają ich laury zwycięzców, ale problemy z zatrudnieniem, niekiedy objawiające się otwartą niechęcią pracodawców, wywieszających informacje, że ogłoszenie nie dotyczy weteranów. Jeden z tych weteranów podsumowuje, że ze względu na doświadczenia, które dzielił z kolegami z frontu, ale których ci, którzy pozostali w domach nie mogli zrozumieć, czuł się, jakby „należał do innej rasy”.

Jakby kręcono to wczoraj

Słowa te rezonują w widzach tak mocno, ponieważ dzięki wyborom Petera Jacksona I młodzi pozostaną wyrasta poza ekspercki dokument, a staje się jakby pamiętnikiem z wojny. Znów wracamy tu do dziadka reżysera, „patrona” tego filmu, który z pewnością odcisnął na nim swoje piętno, sprawiając, że Jackson zamiast szerszej perspektywy, „podręcznikowej”, wolał tę osobistą – bo tak on i jego rodzina znali wojnę, ze wspomnień szeregowego żołnierza, Williama Jacksona. Zdefiniowało to dokument, bo celem filmowców stało się jak najwierniejsze przekazanie doświadczenia z frontu, pokazanie żołnierzy. Sęk w tym, że na dostępnych w Imperial War Museum nagraniach (często będącymi kopiami kopii kopii oryginału), ze względu na ich jakość, a także spowodowane upływem czasu zniszczenia, twarze walczących były niewyraźne. Byli też niemi, bo przecież wtedy jeszcze filmowcy nie rejestrowali dźwięku, a do tego poruszali się dziwnie – obecnie obrazy kręci się przy tempie 24 klatek na sekundę, wówczas liczba ta była bliższa 15-16, często niestała, ponieważ to nie maszyna poruszała taśmą filmową, a operator, kręcąc korbką; stąd na ówczesnych nagraniach postacie poruszają się szybko, niczym nakręcane zabawki albo Charlie Chaplin w swoich filmach. Zadanie więc było proste do określenia: odrestaurować film, zwiększyć i ustandaryzować szybkość przesuwu filmu, dodać dźwięk i kolory, bo Jackson uznał, że w ten sposób widzom łatwiej będzie „zbliżyć się” do tego, co oglądają. Zadanie jasne, ale trudniejsze do wykonania.
foto. materiały prasowe
Jackson zaprzągł jednak do tego siły studia Weta Digital, które sam zakładał na początku lat 90. i rozwinął, kręcąc Władcę Pierścieni  – od tego czasu studio stało się liderem na rynku efektów specjalnych. Osobiste zaangażowanie w ten projekt poskutkowało przy tym pewną „przesadą”, objawiającą się wybieraniem zawsze trudniejszej ścieżki – choćby gdy trzeba było udźwiękowić scenę ładowania działa, reżyser nie pozwolił ekipie na prosty wybór pliku z bogatych baz nagrań, ale wyciągnął ze swoich magazynów takowe działo i zabrał się do jego obsługi, podczas gdy dźwiękowcy nagrywali. Tak samo w przypadku mundurów odesłał ich do swojej kolekcji, by kolory na pewno się zgadzały. Symbolem jego podejścia do tej produkcji było „danie głosu” żołnierzom nie tylko w postaci używania wypowiedzi weteranów (co absolutną większość dokumentalistów by zadowoliło), ale i bardziej dosłowne – Jackson zatrudnił specjalistów od czytania z ruchu ust, którzy odszyfrowywali, co nagrywani na froncie żołnierze faktycznie mówili. Następnie aktorzy głosowi nagrywali te kwestie, a dźwiękowcy podkładali je do dotychczas niemego filmu, i w ten sposób transformacja ze zniszczonego, niemego filmu sprzed stu lat do materiału wyglądającego, jakby kręcono go wczoraj była kompletna. By dodać nagraniom dynamiki, Peter Jackson również „uwolnił się” od kadrów narzuconych przez operatorów sprzed stu lat, robiąc zbliżenia i poruszając „kamerą” po ujęciach, co tym bardziej wzmaga wrażenie współczesności tego materiału. W ten sposób I młodzi pozostaną łamie dwie bariery. Pierwszą jest ta techniczna, powstała w wyniku różnic technologicznych i niszczącego film upływu czasu, które sprawiały, że walczący na frontach I wojny światowej z naszej perspektywy byli niewyraźnymi, niemymi, poruszającymi się śmiesznie kukiełkami. Drugą była z kolei charakterystyczna zwłaszcza dla podręczników szkolnych, a więc dla materiałów kształtujących w młodych ludziach wizję Wielkiej Wojny, perspektywa zbiorowa, gdzie żołnierze, ale i cywile byli numerkami albo strzałkami na mapach wojennych działań. W filmie Petera Jacksona jest scena „przejścia” od odrestaurowanego, ale wciąż czarno-białego i niemego materiału otwierającego film do kolorowej i udźwiękowionej wersji od Weta Digital, rozpoczynającej się wraz z dotarciem na front. Wtedy to film stopniowo zwalnia od prędkości znanej nam z współczesnego kina, kadry wypełniają się kolorami, dochodzą pierwsze dźwięki, a w końcu poruszające się dotychczas bezgłośnie usta żołnierzy przemawiają – powiedzenie, że filmy mogą być wehikułami czasu, ukuto chyba właśnie dla tego momentu w I młodzi pozostaną.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj