"Solo: A Star Wars Story" to nie ten typowy, klasyczny Spin-Off jakiego oczekiwaliby fani "Gwiezdnych Wojen", gdzie co niektórym urosły podniebienia po znakomitym "Rogue One" - filmie, w którym w wielkim skrócie mówiąc, pokazano, jak narodził się duch prawdziwej Rebelii, której znaczenie w wykradzeniu planów Gwiazdy Śmierci dla ciemiężonych przez Imperium było wręcz gigantyczne. Nie tylko walka i upór, ale i nadzieja stała się dla Rebelii ważna. Skoro "Rogue One" jako Spin-Off ofiarował miłośnikom galaktycznych historii ukierunkowanie na bardziej problematyczne, zbiorowe kwestie i wydarzenia, to logiczne było, że "solowy film o Solo" nie będzie tak samo rozpisany, prowadzony i nie wywrze tego samego efektu co poprzednik z grudnia 2016 roku.
Jak w biegu pod prąd, nie bacząc na wyszlifowane zdanie o zawadiace z Korelii, którym w opinii wielu sympatyków sagi "Gwiezdnych Wojen" był tylko Harrison Ford, Ron Howard oraz Lawrence i Jon Kasdan rzucili ku temu wyzwanie, tworząc film, który pokazał ogólną problematykę i charakter postaci Hana Solo, a nie zrozumienie i potem uwielbianie jej, tylko i wyłącznie przez pryzmat aktora, który się w nią wciela.
Podstawowym, dość wybijającym się plusem tej produkcji jest charakterystyczny wyzierający przez cały czas jego trwania, od początku aż do końca, klimat. Można czuć się kupionym, jakby połkniętym przez neutralny, zduszony nastrój kolejnego Spin-Offu od "Lucasfilmu", gdzie akty odwagi, męstwa czy przekupstwa, podstępu i niezwykłej przygody, dodają przytłaczającej chaosem, anarchią i jednostajną beznadzieją atmosferze, animuszu i specyfiki tego wyjątkowego kontrastu. Dlatego też ów film ma swoje dwie strony. Przygoda, zaskakujące zwroty akcji, nawet przepych – władza ponad władzę na jachcie Drydena Vosa (Paul Bettany), czy zaskakujący obrót spraw wokół wątku Enfys Nest (Erin Kellyman) stanowią odrębność w stosunku do tego, co uwypukla, tak bardzo podkreśla pierwsza część filmu. Przecież z bezprawia, społecznego chaosu oraz z akceptacji prawa gdzie "człowieczeństwo" traci znaczenie, a każda własność jest kradzieżą wyłania się postać, która w pełni kształtuje się w drugiej części tej kinowej historii. Inaczej idei Hana Solo przedstawić się raczej nie dało. Tę postać tworzą przede wszystkim kontrasty, a dzieło Rona Howarda pokazało, że nasz koreliańczyk z krwi i kości jest o wiele bardziej złożoną postacią, niż wydawało się to dotychczas: patrząc na wydźwięk jego sylwetki w klasycznej trylogii "Star Wars".
Alden Ehrenreich rolę Hana odegrał bardzo dobrze; zrobił to tak, jak powinna prezentować się postać Solo, bez względu na to kto by ją zagrał. Aktor dał widzowi urodzonego w bezprawiu, przytłoczeniu i ludzkim zepsuciu - gdzie człowiek traktuje bliźniego jak najgorsze podrzędne robactwo; pokazał nam psotnego gotowego do działania, młodzieńczego, a czasami nawet zbyt pochopnego i lekko naiwnego Hana Solo - dziecko Korelii, które wyrwało się z okrytego gęstą szlamowatą mgłą miasta. Jeśli zaś chodzi o Lando, lepszego Landa Calrissiana niż Donald Glover prawdopodobnie nigdy nie będzie; gra w Sabaka z Hanem i ich końcowy rewanż to potwierdza: absolut, świetnie zaaranżowane pierwsze spotkanie i początek ich dość specyficznej znajomości.
Duet Lawrence i Jon Kasdan oraz angażujący się wybitnie, jako reżyser w tą produkcję, Ron Howard, zadbali o to, by w filmie pojawiło się pewne wyjaśnienie, niczym sprostowanie odnośnie: historii Hana w Spin-Offie, jak i klasycznej trylogii "Star Wars". Artyści ci w pewnej scenie rozgrywającej się na plaży Savareen umieścili Hana stającego na przeciw Becketta (Woody Harrelson). Nie spojlerując więcej i nie zagłębiając się w dalsze zawiłości fabularne można dodać tylko, że Beckett miał doczekać się od Solo pewnej odpowiedzi, lecz ten, cóż... "strzelił pierwszy". W ten sposób to wyżej wspomniane trio dość wyraźnie postarało się o piękny gest w kierunku idei i historii postaci Hana, robiąc go nie tylko "pięknym chłoptasiem", ale i twardym, zrodzonym w ciężkiej osnutej wyzyskiem krainie, zwartym oraz zawsze gotowym do działania walczakiem.
Nie angażując się w szersze porównania słynnej klasycznej trylogii "Star Wars" z Kanonem i ciągiem "Epizodów" tej galaktycznej sagi, bo chyba nie powinno się nawet tego robić, wtrącę tylko jedną rzecz w tej kwestii. Hana Solo, jako postać oraz tego, jak bardzo został on zaangażowany w rzeczywistość i wydarzenia niniejszego filmu, było więcej niż we wszystkich pozycjach "Lucasfilmu", w których bohater się pojawił. Qi'ra (Emilia Clarke) na przestrzeni całego Spin-Offu, jako towarzyszka Hana, została zaangażowana równie dobrze, jak on sam, z tym, że w momencie pojawienia się koreliańczyka na kosmicznym jachcie Vosa i jego spotkania z nią widać było, że ich związek, niestety dobrze się nie skończy; ot, usilnie łączone przeciwieństwa.
Na zakończenie i jako drobne podsumowanie "Solo: A Star Wars Story", warto dodać, że twórcy filmu dobrze zrobili obsadzając w nim role: droida "L3-37" (Phoebe Waller-Bridge) i m.in. Enfys Nest (Erin Kellyman). To takie postacie, które pokazały jak istotna jest walka z Imperium, nawet, gdy angażują się w nią m.in. mechaniczne, wsparte o Sztuczną Inteligencję osobistości.