Fabuła 13 Godzin ściśle opiera się na wydarzeniach, które faktycznie miały miejsce. Po obaleniu Kadafiego, bojówki radykalnych islamistów zajęły arsenał dyktatora, a kraj pogrążył się w chaosie. Amerykanie jako jedyni pozostawili w tym bałaganie swoje placówki dyplomatyczne. Bojówkarzom wystarczył pretekst, w postaci antyislamskiego filmu Innonce of Muslims, żeby zaatakować amerykański konsulat i wykurzyć Jankesów z Libii. Tuż przed incydentem, do Benghazi przybywa Jack Silva, z którego perspektywy poznajemy realia służby jednostki ochraniającej amerykańskich dyplomatów. Po obligatoryjnej ekspozycji ruszamy w wir akcji trwającej zasadniczą część filmu. Ta przypominała współczesną reinterpretację bitwy w Wąwozie Termopilskim. Starcie garstki komandosów CIA z niekończącymi się hordami ekstremistów, ze sceny na scenę, stawało się coraz bardziej intensywne i rozpaczliwe. 13 Hours oglądałem z przeświadczeniem, że Michel Bay stworzył widowisko ku pokrzepieniu amerykańskich serc. Zanim reżyser wziął się za taśmowe kręcenie Transformersów, był znany z efektownego, ale jednocześnie irytująco patriotycznego kina. Okazało się polemiką z amerykańskim interwencjonizmem, czyli ostatnią rzeczą, jakiej bym się po twórcy Armagedonu spodziewał. Bohaterowie dają po sobie poznać, że najchętniej byliby teraz ze swoimi rodzinami, zamiast walczyć za rzeczy, które ich nie dotyczą. Kiedy przychodzi co do czego, w ferworze walki trudno rozróżnić poszczególnych żołnierzy. Poznajemy ich głównie w scenach koszarowych. Równi faceci z modnymi brodami puszczają sobie głupkowate wideo na YouTube, a każdą wolną chwilę spędzają na skajpowaniu z rodziną. Nie ma mowy o mocnym nakreśleniu ich charakterów, ale te kilka luźniejszych scen wystarcza, żeby w nich uwierzyć. Znany z komediowych ról John Krasinski świetnie sprawdził się w wojskowym mundurze. W dramatycznych scenach, kiedy był narażony na patos, udało mu się nie przeszarżować. Poza nim oraz świetnym Mattem Letscherem w roli ambasadora, nikt się nie wybija, ale też nie było potrzeby, żeby ktokolwiek miałby się wybijać. To nie jest kino charakterów, tylko próba udokumentowania wydarzeń – jasne, szalenie efektowna, ale przy tym podporządkowana rzetelnemu oddaniu tytułowej tajnej misji i emocji, które panowały w jej trakcie. Film wygląda obłędnie. W miejskich plenerach kolory są soczyste jak świeża pomarańcza/ Dion Beebe to wybitny rzemieślnik, który przykłada uwagę do najdrobniejszych detali w kadrze. Dzięki niemu sceny batalistyczne są dopieszczone i widz dostrzeże nawet te rzeczy, które w trosce o jego dobry sen powinny pozostać niezauważone. Wersja na odtwarzacze Blu-Ray jest dużo rozsądniejszym wyborem niż edycja DVD. Niestety, edycja na nowszy nośnik nie oferuje niczego ponad sam film. To dziwne, bo osadzenie w najnowszej historii aż prosi się o dokumentalne dodatki i wywiady z weteranami wydarzeń pokazanych w 13 godzinach. Ktoś nie zauważył tego potencjału i w rezultacie dostajemy edycję bardzo dobrej produkcji pozbawioną jakichkolwiek dodatków. Niby taki obrót spraw jest lepszy niż gniot z tysiącem reportażów i wersją z komentarzem garderobianego na dokładkę, ale niesmak pozostaje.
fot. materiały prasowe
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj