Głównym bohaterem produkcji jest Travis Conrad, były płatny zabójca, który porzucił brudną robotę na rzecz spokojnego odpoczynku nad morzem. Gdy jednak na stole pojawiają się grube pieniądze, Travis postanawia po raz ostatni wykonać powierzone mu zadanie – musi odnaleźć i zabić agentkę Interpolu, która komplikuje życie zatrudniającej go korporacji. Pech chciał, że w konfrontacji z kobietą zostaje śmiertelnie raniony, co niezwykle go szokuje – wszyscy wkoło powtarzają bowiem, że to najlepszy zawodnik jaki stąpa po tej ziemi. Na szczęście Conrad otrzymuje drugą szansę na to, by powziąć zemstę – za sprawą nowej technologii zostaje przywrócony do życia, ale tylko na 24 godziny. Film to typowy akcyjniak – umieszczenie w fabule jak największej liczby pościgów, strzelanek i rozlewu krwi, było, zdaje się, priorytetem twórców, na czym oczywiście ucierpiał scenariusz. I choć sama dynamika pokazana jest dość dobrze, a efekty są wiarygodne, produkcja tak naprawdę nie odkrywa niczego nowego jeśli chodzi o swój gatunek. Na dodatek pełno w niej niedorzeczności i luk - jakim cudem udało się przywrócić do życia człowieka z rozstrzelonym sercem? Dlaczego miał akurat 24 godziny by dokończyć swoje sprawy? Film nie proponuje odpowiedzi na podstawowe pytania, co prowadzi do wniosku, iż jego głównym zadaniem jest przede wszystkim efekciarstwo. Scenariusz momentami woła o pomstę do nieba i jest do bólu przewidywalny, ale, jak widać, nie ma to znaczenia – ważne, by w kadrze działo się dużo. Choć akcja pretenduje do bycia napiętą od początku do końca, w tym wszystkim zwyczajnie brakuje serca. Perypetie głównego bohatera nie angażują, a to, co dzieje się w kolejnych wątkach, w ogóle nie budzi emocji. Nie działa nawet osobisty wątek Conrada, mimo że twórcy starali się go ładnie ubrać w powłóczyste retrospekcje z uśmiechniętą dziecięcą buzią. Na plus sama gra aktorska Ethan Hawke – aktor daje z siebie wszystko, a jego postać dość naturalnie odnajduje się w tym środowisku, co nadaje dodatkowej płynności całej akcji. Co prawda ma wiele momentów wybitnie naciągniętych, jednak to również wina samego scenariusza. Po oczach bije rażący brak konsekwencji, jeśli chodzi o samą kondycję głównego bohatera – w jednej chwili słania się na nogach i traci kontakt z rzeczywistością (usprawiedliwione, w końcu jest w zasadzie martwy), a w drugiej sieka przeciwnika z wytrzymałością i siłą robota. Za którymś z kolei patrzeniem na ten sam schemat zaczyna się robić po prostu nudno. Ubolewam również nad niedopracowanymi wątkami pobocznymi. Już na początku filmu pojawia się Jim, najlepszy przyjaciel Travisa, w którego wciela się Paul Anderson. Sceny z bohaterem ogląda się dobrze – ma on wystarczająco charyzmy, by zainteresować widza. Niestety wątek został okrojony w zasadzie do minimum, a sam Jim – choć niezaprzeczalnie istotny dla rozwoju fabuły – błyska tylko co jakiś czas hen na drugim planie. Głównego złoczyńcę gra Liam Cunningham, który nie dość, że nie wzbudza najmniejszego przerażenia, to jeszcze jest kompletnie anonimowy (jak zresztą większość bohaterów). Nie wiemy o nim zupełnie nic – to jeden z tych antagonistów, którzy po prostu są do szpiku kości źli. Bo tak. Bo ktoś musi. Niespecjalnie sprzyja to zaangażowaniu, a już na pewno nie wzbudza ciarek niepokoju na plecach, mimo usilnych starań aktora i jego morderczego wzroku. ‌24 Hours to Live to przeciętna produkcja, która jest niczym innym jak kolejnym odwzorowanym od utartego modelu wyrobem. Główny bohater z trudną historią, wewnętrzne rozterki i przemiany, walka dobra ze złem... Wszystko to okraszone dużą ilością dość płaskiej i nieangażującej akcji czy wybuchowymi efektami specjalnymi. Jeśli szukacie filmu, na którym serce zabije szybciej, nie tędy droga -  ten tutaj wyleci z głowy szybciej, niż przypuszczamy.

Recenzja powstała dzięki uprzejmości sieci Multikino

 
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj