Opowiadanie starożytnej historii za pomocą komiksów to niewątpliwie karkołomne zadanie. Dla Franka Millera wydaje się chlebem powszednim, ale pomysł przeniesienia ilustrowanego opowiadania na taśmę filmową zakrawać może o czyste szaleństwo. Jak zatem można postrzegać pomysł Zacka Snydera, by z pedantyczną wręcz dokładnością dokonać transkrypcji rysunkowych kadrów ukazujących wyczyn garstki bohaterskich Spartan stających naprzeciw gigantycznej perskiej armii? Zrealizowane z wielkim rozmachem widowisko 300 okazało się finansowym strzałem w dziesiątkę... A także pewnego rodzaju strzałem w stopę dla producentów, którzy "wpakowali się" w jednowątkowy komiks. Co prawda Frank Miller obiecał sequel pod tytułem "Kserkses", ale na obietnicach się skończyło. Słynny twórca komiksów partycypował natomiast w pisaniu scenariusza, co pozwoliło żywić nadzieje na spójność z oryginałem. A jaki był tego efekt końcowy? Wielu sądzi, że opłakany, ale statystyki box office mówią same za siebie. 300: Początek imperium to doskonałe widowisko, które nie potrzebuje żadnego argumentu w postaci dobrze skrojonej fabuły, inteligentnych dialogów i genialnych kreacji. Choć męskiej części widowni do gustu może przypaść postać Artemizji (głównie dzięki urodzie Evy Green), nie ulega wątpliwości, że uwaga winna koncentrować się na dwóch płaszczyznach: efekciarskiej (w pozytywnym znaczeniu) stronie wizualnej i dotrzymującej jej kroku ścieżce dźwiękowej.

Po prawnej hucpie, jaką urządził producentom Tyler Bates, chyba nikt nie sądził, że ten rzemieślnik powróci w planowanej kontynuacji serii. O dziwo jego stosunki z reżyserem nie zostały nadwątlone, czego przykładem jest angaż do ekranizacji "Strażników". Późniejsze lata otworzyły jednak Snydera na nowe kontakty i tutaj na arenę wydarzeń wkroczył Hans Zimmer wraz z całym swoim zapleczem. Po Człowieku ze stali wiadome było, że kolejne angaże zaczną pojawiać się jak grzyby po deszczu. Z Początkiem imperium nie było jednak łatwo. Na pierwszy ogień poszedł mało komu znany Federico Jusid, który po wielu miesiącach bezowocnej pracy ostatecznie wylądował na tarczy. Jeden telefon do znajomego z Santa Monica i problem został rozwiązany. Hans Zimmer, jako dobry wujek dbający o swoich podopiecznych, wspaniałomyślnie oddał projekt w ręce człowieka, który jego zdaniem najbardziej nadawał się do tak brutalnego kina akcji. Tym kimś okazał się DJ, producent muzyczny, a także świeżo upieczony kompozytor – Junkie XL. Już pół roku wcześniej, pisząc oprawę do Paranoi i asystując niemieckiemu "maestro" w tworzeniu Człowieka ze stali, udowodnił, że łączenie elektronicznego i orkiestrowego brzmienia w bardzo agresywnej formie jest jego prywatnym dekalogiem i właściwie jedyną receptą na ilustrację. Nie dziwne zatem, że gdy na jego biurku wylądował kontrakt na sequel 300, potrzebował zaledwie kilku tygodni, by ostatecznie rozprawić się z projektem.

Złośliwi mogliby powiedzieć, że Holkenborg ograniczył swój wysiłek do przepisywania temp tracka, co dosyć często może się rzucać w uszy podczas słuchania Początku imperium. Z drugiej strony, jeżeli ktoś spodziewał się muzycznej erudycji, oryginalnego brzmienia i epickich tematów godnych Johna Williamsa... Cóż, pomarzyć zawsze można. Od początku wiadome było, że "hansowe" granie będzie dokładnie tym, co znajdzie swoje odbicie również w drugiej części 300. Pytanie tylko, czy w ten totalny chaos, który zafundował nam Bates, da się jeszcze wlać szczyptę integralności. Okazuje się, że tak! Kompozycja Junkie XL, choć bazuje na ogranych już do znudzenia schematach, dosyć dobrze odnajduje się w swoim środowisku filmowym. Jest agresywna, drapieżna, podkreśla tempo akcji, a i od czasu do czasu przypomni nam etniczny oraz historyczny wymiar dziejących się na ekranie wydarzeń. Wszystko to tworzone z wielkim rozmachem, ale i w uproszczeniu – wedle pokutujących w Hollywood standardów. Standardów, których ojcem chrzestnym jest oczywiście Hans Zimmer. I o ile takie rozwiązanie wydaje się najbardziej optymalne w dynamicznie skrojonych kadrach Początku imperium, o tyle jako indywidualne, muzyczne doświadczenie jest już pewnego rodzaju wyzwaniem dla każdego przeciwnika takiego brzmienia.

Sprawy nie ułatwia ilość materiału, który ostatecznie trafił na album soundtrackowy wydany nakładem WaterTower Music. Sześćdziesiąt siedem minut to stanowczo za dużo, aby bez szwanku wyjść nawet z pojedynczego odsłuchu. To, co na samym początku może nawet fascynować, zapewniać solidną rozrywkę (mimo wielu pretensjonalnych i ordynarnych wręcz nawiązań), po pewnym czasie najzwyczajniej w świecie zaczyna nużyć. Winę za takowy stan rzeczy ponosi ogólna monotematyczność i żenująca przewidywalność kompozycji przypinająca łatkę niemalże do każdego podejmowanego przez kompozytora zabiegu. Dodatkowym mankamentem jest "hansowy" miks spłaszczający zarówno orkiestrowe, jak i elektroniczne granie do kaleczącego uszy audiofila monolitu dźwiękowego.

Płytę rozpoczyna dziewięciominutowe "History of Artemisia" będące po części ilustracją z prologu filmu, a po części suitą dedykowaną jednej z kluczowych postaci. Jest to tym samym pierwszy kontakt z podejmowaną przez Junkie XL stylistyką i tematyką. W przeciwieństwie do tej pierwszej, temat pozostaje tutaj sprawą drugorzędną. Mimo tego można wyszczególnić kilka motywów, które z pedantyczną wręcz precyzją przypisane są do konkretnych postaci czy wydarzeń. Na pierwszy plan wysuwa się quasi-marsz motoryką przypominający dźwięk nacierającej armii oraz heroiczna fanfara towarzysząca bohaterskim czynom Temistoklesa. W sposób szczególny dają się tu odczuć potężne wpływy niemieckiego wujka, czego wyrazem jest charakterystyczna rytmika i podniosły anthem budowany na instrumentach dętych blaszanych. Najlepszym przykładem tych nawiązań jest utwór "Marathon" towarzyszący jednej z początkowych scen filmu. Trochę więcej chaosu wdziera się w ilustracje późniejszych sekwencji batalistycznych. "Fog Battle" i "Fire Battle" nawiązują poniekąd do tego, co na potrzeby pierwszej części tworzył Tyler Bates. Wyrazem tego są nie tylko agresywne riffy gitarowe, ale i temat akcji wykorzystywany kilkakrotnie przez Holkenborga.

Drapieżne, czasami wręcz pretensjonalne frazy to tylko preludium do mrocznego i ciężkiego brzmienia, które identyfikowane jest z królem Kserksesem. I tutaj uwagę skieruję w kierunku utworu "From Man to God King" ilustrującego dramatyczną przemianę z pogrążonego w żalu króla w bezwzględnego, przypisującego sobie boskie atrybuty tyrana. Jest to tym samym jeden z najlepiej funkcjonujących w filmie fragmentów muzycznych. Mimo prostoty wykonania (wszystkie sekcje odgrywają tę samą partię jednocześnie) świetnie komponuje się z demoniczną wizualizacją pewnie kroczącego Kserksesa. Szkoda, że w dalszej części partytury temat ten odchodzi w cień. Wynika to z faktu, że inicjatywę przejmuje ambitna dowódczymi floty - Artemizja.

Protegowana Dariusza została potraktowana przez kompozytora w sposób wyjątkowy. Nie dość, że otrzymała od niego dwa osobne tematy, to stała się również osią, wokół której obraca się większość słyszanej w ścieżce wschodniej etniki. Abstrahując od prostych melodii słyszanych już we wspomnianym "History of Artemisia" lub w świetnie zilustrowanej retrospekcji z dzieciństwa Artemizji ("Artemisia’s Childhood"), warto na chwilę zatrzymać się przy rzeczonej etnice. Myślę, że określenie "powtórka z rozrywki" będzie najbardziej adekwatne do stale bombardujących nas rzewnych wokaliz, solówek na banjo, duduk i wykonanych ze słomki fujarek, w których nietrudno dopatrzeć się nawiązań do Gladiatora i Helikoptera w ogniu. Owa egzotyka niejednokrotnie pożera w całości dynamikę ścieżki, czego żywym przykładem jest seria smętnych utworów słyszanych w dalszej części płyty (na przykład "Xerxes’ Thoughts"). Na drugim biegunie mamy natomiast lirykę wypływającą z wielkiego poświęcenia niektórych Greków w walce o wolność. Ów dramat dotyka w głównej mierze królową Gorgo, która po stracie Leonidasa waha się, czy wspomóc Temistoklesa, czy też pogrążyć się w żalu. I choć utworom takim jak "Queen Gorgo" nie można odmówić pewnego rodzaju piękna, to siedmiominutowe powielanie tych schematów w "History of the Greeks" zakrawa już o nudę.

Równie mało interesujący wydaje się finał w "Greeks Are Winning" – epicka fanfara wykładająca na blat właściwie te same karty, którymi Junkie zagrał już w dwa razy krótszym utworze "Marathon". Kończące album "End Credits" to natomiast wielki pstryczek w nos ze strony wydawcy. Ci, którzy mieli okazję wybrać się na film, z pewnością doskonale zapamiętali końcową animację, w której pojawiają się fragmenty "War Pigs" grupy Black Sabbath świetnie zmiksowane z tematem przewodnim. Niestety na płycie (prawdopodobnie ze względu na prawa autorskie) usłyszymy tylko wersję instrumentalną tego remiksu.

Powyższe przykłady jasno pokazują, że oprawa do sequela 300 to produkt, który mógł powalczyć o atencję odbiorcy. Niestety mało przemyślana forma prezentacji odbiera nam należną mu przyjemność ze słuchania. Czyż nie lepszym rozwiązaniem byłoby uformowanie albumu na kształt pierwszego? Myślę, że pięć lub sześć suit zestawiających wszystkie tematy w ich przeróżnych wariacjach spotkałoby się ze znacznie bardziej entuzjastycznym odbiorem. Kto wie, może nawet byłbym wtedy skłonny potraktować tę pracę lepiej aniżeli tak ostro krytykowaną oprawę Tylera Batesa. Na razie oba krążki lądują na tej samej półce średniaków nadwyrężających układ nerwowy.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj