Roy McBride stara się udźwignąć legendę swojego ojca, odkrywcy, który przed laty wyruszył z misją mającą na celu nawiązanie kontaktu z obcą cywilizacją i, dotarłszy do Neptuna, zaginął wraz z załogą. Można rzec: udźwignął – nie dotarł może tak daleko, poszedł jednak w jego ślady, szczyci się najlepszymi wynikami i osiągnięciami w każdej z kategorii, włącznie z utrzymaniem pulsu w okolicach 80 uderzeń na minutę nawet w najbardziej ekstremalnych sytuacjach. Przyda się – na skutek tajemniczych kosmicznych wyładowań (nie sposób zacytować tu pseudonaukowych wyjaśnień, ale nie mają one znaczenia ani dla fabuły, ani dla nas) zagrożony jest nasz Układ Słoneczny, a obwinia się za nie... Clifforda McBride’a, który prawdopodobnie wciąż żyje. W ściśle tajnej misji Roy musi dostać się na Marsa, tam nawiązać z ojcem kontakt i ściągnąć go do domu. Będę pragmatyczny. Nie pozwolę, żeby emocje wpłynęły na osiągnięcie celu misji – powtarza na początku filmu Roy, a my już wiemy, z jakim bohaterem mamy do czynienia. Zdolny, twardy, tłumiący emocje, zaniedbujący żonę i sprawy osobiste, skupiony na pracy i kolejnych zadaniach. Równie szybko orientujemy się, że dokładnie taki sam był jego ojciec. Ojciec, którego Roy ma za bohatera, który – choć zostawił swoją rodzinę lata temu, by odlecieć w nieznane i już nie wrócić – nigdy nie przestał być darzony przez syna naiwną, ale bezbrzeżną miłością. Roy wyrusza więc w podróż w kosmos, ale przede wszystkim – jakżeby inaczej – w głąb siebie, i jakkolwiek banalnie to brzmi, cała Ad Astra: Ku gwiazdom jest przecież filmem jednej postaci, jednego aktora. Wszyscy inni, włącznie z żoną i ojcem, to nie tyle bohaterowie, co kolejne elementy opowieści budujące historię Roya i napędzające jego podróż ku (oczywiście, nieprzypadkowe są tu skojarzenia z Czasem apokalipsy) jądru ciemności. Brad Pitt dźwiga cały ten spektakl na swoich barkach, prezentując nam drugą już w tym roku wybitną (obok Once Upon a Time...) kreację, choć skrajnie od tamtej różną, to zdecydowanie bardziej wrażliwą, zniuansowaną, boleśnie ludzką. Bohater wciąż jest sam, nieważne, kogo spotyka na swojej drodze. Na Marsie Roy dowiaduje się o obsesji ojca i zbrodni, której ten się dopuścił – gdy przez lata ekipie Misji Lima nie udało się nawiązać kontaktu z przedstawicielami jakichkolwiek pozaziemskich istot żywych, jej członkowie zapragnęli, wbrew woli Cliffa, wrócić na Ziemię. Dla dowódcy nie było jednak mowy o powrocie: stali przed najważniejszym zadaniem całej ludzkości, celem jego życia. Odwrót nie wchodził w grę. Należało pozbyć się buntowników. Ojciec Roya pozostał sam. Teraz syn, wbrew rozkazom, samotnie wyrusza po tatę. Wraz z Royem udajemy się w dalszą podróż, nie tylko w okolice Neptuna, ale przede wszystkim do wnętrza jego głowy. Gdy w końcu bohater odnajduje Clifforda, dowiadujemy się, że przez te wszystkie kolejne lata samotnych badań i oczekiwań  legendarny odkrywca napotkały jedynie piękne, ale puste skorupy planet, a dalej, poza nimi, wciąż nie ma nikogo, kto chciałby się z nami porozumieć. Jest to dla starego astronauty myśl niedopuszczalna: te wszystkie życia – włącznie ze swoim – poświęcił badaniom, które dotarły donikąd. Gdy Cliff wyjawia, że rodzina nigdy nie była dla niego wystarczająco ważna, że bez najmniejszych oporów porzucił ją i ojczystą Ziemię, na którą – mimo dekad samotności – wciąż nie chciał wrócić, usłyszał od syna: i tak cię kocham. W ten sposób syn dubluje ojca w pragnieniach i grzechach, choć widzimy tu drwinę losu: obaj porzucili wszystko i wszystkich, by podążyć za obsesją, tym, co było dla nich najważniejsze, a absolutnie poza zasięgiem. Dla starca były to obce cywilizacje i odległe gwiazdy, dla Roya własny ojciec, choć ten też przecież mieszkał pośród gwiazd. Natłok poruszanych problemów może wydawać się wadą Ad Astry, zwłaszcza że część została zaledwie muśnięta. Mamy tu dziecko powielające pomyłki przodka, pytania o życie pozaziemskie, kryzysy męskości, dość przygnębiającą wizję przyszłości, w której człowiek, podbijając kosmos, bezrefleksyjnie powtarza swoje błędy (piraci, międzyplanetarny terroryzm), a także pytania o cel ludzkości, może nawet sens jej istnienia. W porządku – reżyser nie stara się na nie odpowiadać, nie bije nas po twarzy proroctwami. Nie rozstrzyga, jedynie się zastanawia – i zaraża nas zastanawianiem się. I choć może finalny wniosek pod tytułem „patrzymy w gwiazdy i poszukujemy sensu coraz dalej, a zaniedbujemy to, co mamy pod ręką, co jest pewne” brzmi jak prosty morał z baśni, ale hej, kto we współczesnym wysokobudżetowym kinie ma odwagę na takie małe, ludzkie, słodko-gorzkie spostrzeżenia? Ad Astra okazuje się kameralną, intymną historią, której konwencja science-fiction służy zaledwie za odzienie, nie zaś rdzeń czy fundament (gdzież teraz szukać w multipleksach takich filmów?!) i która unika widowiskowości, choć okraszona jest tak pięknymi obrazami i brzmieniem. Opowieścią pozbawioną nadęcia i patosu, stawiającą w centrum człowieka – bo to on przecież jest największą ze wszystkich zagadką kosmosu. 
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj