Oglądając omawianą odsłonę, widz ma wrażenie, jakby po długim pobycie opuścił duszne, klaustrofobiczne pomieszczenie i w pięknych okolicznościach przyrody wreszcie odetchnął pełną piersią. Twórcy w końcu wypuścili bohaterów z industrialnych korytarzy i zafundowali widzom sceny, które jak na warunki telewizyjne mogą robić wrażenie. Warstwa techniczna z finałowej odsłony ma rozmach, szczególnie jeśli porównamy ją do oprawy pozostałych epizodów z piątego sezonu. Dostajemy tutaj kilka miłych dla oka efektów komputerowych, dużo przyjemnych plenerowych zdjęć oraz parę nieszablonowych ujęć. Najistotniejsze jest jednak to, że prawidłowo rozpisano walkę z Gravitonem. W kategorii kina przygodowo-fantastycznego dostajemy kawał naprawdę dobrej akcji. Segment, podczas którego Glenn Talbot sieje zniszczenie, nie jest być może zbyt obszerny, ale i tak robi bardzo dobre wrażenie. Narzekający na kameralny charakter piątego sezonu Agentów mogą poczuć się pozytywnie zaskoczeni. Widać, że twórcy, którzy nie byli pewni, jaki los spotka format po zakończeniu serii, chcieli pożegnać się w dobrym stylu. Ostatni odcinek kosztował z pewnością dużo więcej niż wszystkie poprzednie epizody tego sezonu. Trudno sobie przypomnieć tak dużą liczbę statystów we wcześniejszych przygodach Agentów. Twórcy osiągnęli zamierzony efekt. Konfrontacja Gravitona z Daisy z pewnością będzie jednym z najlepiej ocenianych motywów w historii serialu. W finałowym odcinku nie wydarzyło się to, na co część widzów liczyła. Nie pojawiło się ani jedno nawiązanie do Avengers: Infinity War. Imię Thanosa nie było wymówione nadaremno, nikt nie zniknął po legendarnym już pstryknięciu placami Szalonego Tytana. Brak powiązań z kinowym superprzebojem dla jednych to wielki zawód, dla innych prawidłowe rozwiązanie. Agenci T.A.R.C.Z.Y. idą własną drogą. Nie ma co generować sztucznych zależności, jeśli i tak wszyscy zdają sobie sprawę, że te dwa światy – filmowy i telewizyjny – jak na razie nie mają szans, aby naturalnie się przenikać. Spójność musi być, jednak nie ma sensu wprowadzać mikroodniesień, ponieważ wypadają one mało realistycznie i mocno na siłę. Idąc tym tokiem myślenia, brak efektu pstryknięcia palcami da się wytłumaczyć w prosty sposób. Od momentu przybycia Ebony Mawa, do chwili kiedy Thanos zdezintegrował 50% uniwersum, minęło przecież trochę czasu. Wydarzenia z Agentów trwały po prostu krócej. Dramatyczna bitwa z Wakandy nie miała jeszcze miejsca, w związku z tym świat znany z serialu, dopiero w najbliższej przyszłości poczuje efekt Thanosa. Brak odniesień do Avengers twórcy zrekompensowali bardzo emocjonalną końcówką. Niestety w tym przypadku pojawiają się wątpliwości. Z dużej chmury, mały deszcz, można by rzec. To, co zapowiadało się tragicznie, wręcz przełomowo, okazało się tradycyjnym dla Marvela zagraniem, zostawiającym furtkę dla powrotu wszystkich zagrożonych postaci. Śmierć Fitza więc nie jest permanentna. Ginie przecież jego odpowiednik z przyszłości. Oryginał wciąż gdzieś tam jest, a Jemma Simmons nie spocznie, póki go nie znajdzie. Podobnie sytuacja wygląda z Coulsonem. Główny dowodzący T.A.R.C.Z.Y. wraz z May opuszcza drużynę, aby spokojnie dopełnić żywota, ale nikt chyba nie ma wątpliwości, że powróci on w kolejnym sezonie. Widzowie przyzwyczaili się już dawno, że w Marvelu, mimo śmiertelnie niebezpiecznych wydarzeń, bardzo trudno stracić życie – udało się to jedynie nielicznym pozytywnym bohaterom. Z drugiej strony niekompletna śmierć Coulsona i Fitza lekko niweluje emocjonalny efekt, który twórcy chcą wywołać w końcówce. Gdyby postacie te rzeczywiście odeszły, moglibyśmy mówić o prawdziwym dramatycznym „szokerze”. Mając pewność powrotu tych dwóch bohaterów, nie jesteśmy w stanie aż tak bardzo zaangażować się w sytuację, ponieważ wiemy, że łzy  Jemmy, Yo-Yo i pozostałych nie wynikają z żałoby, a jedynie ze smutku związanego z pożegnaniem przyjaciół. Widzom łatwiej byłoby zaakceptować definitywne zakończenie wątku tych dwóch postaci, niż pokrętną argumentację o zamrożonym Fitzu, który będąc w hibernacji, gdzieś tam czeka na rozmrożenie. Szósty sezon byłby wielce intrygujący, gdybyśmy dostali nową drużynę dowodzoną przez Macka, w skład której wchodziłyby Daisy i Yo-Yo oraz kilka nowych, świeżych postaci. Taki mały reboot byłby szansą na nowe otwarcie i odmienne podejście do formuły serialu. Oczywiście są to tylko dywagacje, ale świadczą one, że droga, którą poszli twórcy nie jest najlepszą z możliwych. Być może jest najbezpieczniejsza, ale z pewnością nie najciekawsza. Mimo powyższych zarzutów, finałowemu epizodowi udało się wygenerować kilka niezapomnianych motywów, pełnych intensywnych emocji. Starcie z Grawitonem na długo zostanie w pamięci widzów. Ma bardzo komiksowy charakter i idealnie wpisuje się w marvelowską konwencję. Odejście Fitza, ostatnie chwile Coulsona z drużyną, Mack w butach dowódcy – wszystko to umiejętnie ubarwia odcinek i pozostawia pozytywne wrażenie. Epizod ten idealnie nadawałby się na konkluzję całego serialu. Teraz twórcy będą musieli się mocno nagimnastykować, aby wprowadzenie do szóstego sezonu miało ręce i nogi. Z drugiej jednak strony, to przecież Marvel. Każde, nawet najbardziej kuriozalne rozwiązanie wchodzi w grę. Czas pokaże, w jaką kabałę tym razem wpakują się Marvel's Agents of S.H.I.E.L.D..
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj