Choć mamy świadomość, że niemal żaden serial Marvela nie miał zbyt wiele wspólnego z tym, co działo się w kinowym uniwersum (poza drobnymi wzmiankami), Agenci T.A.R.C.Z.Y. mimo wszystko zawsze gdzieś w tle dawali do zrozumienia, że jako jedyni tworzą wspólną historię, nawet jeśli ich wpływ na wydarzenia z filmów był całkowicie zmarginalizowani. Choć czwarty sezon na to w wielu elementach nie wskazywał, to piąty pod sam koniec wręcz wpychał nam hasło: „Thanos nadchodzi”. I jak wiemy, nadszedł, pstryknął i… no właśnie. Już z wcześniejszych przecieków było wiadomo, że twórcy Agentów tym razem byli zdani na siebie. Wymusił to na nich trzymany w całkowitej tajemnicy scenariusz Avengers: Koniec gry. Nie wiedząc, co tak naprawdę w ostateczności szykowano w finale czwartej fazy uniwersum Marvela, trzeba było poszukać własnych rozwiązań. I jak na razie wywołują one mieszane uczucia. To, co od razu rzuca się w oczy (a właściwie w najgłębszą część emocji – zwłaszcza u fanów Marvela), to brak efektu Thanosa. Akcja dzieje się zaledwie rok później po wydarzeniach z finału poprzedniego sezonu i twórcy nawet nie udają, że scenariusz został „pstryknięty”. Słowem, nic zupełnie się nie zmieniło, nikt nie zniknął (poza oczywistą śmiercią Coulsona), a wszystko toczy się tak, jakby Thanosa nigdy nie było. Kłóci się to z wydarzeniami z poprzedniego sezonu i niestety razi. Co więc zastajemy? Wspomniany wcześniej brak Coulsona, który ostatnie chwile spędził z May w swoim prywatnym raju. Maca będącego nowym dyrektorem T.A.R.C.Z.Y., który pod sobą ma w większości nowicjuszy wspieranych przez May i YoYo. Gemmę oraz Daisy podróżujące wzdłuż i wszerz galaktyki, by odnaleźć zahibernowanego Fitza. Serial podzielono więc niejako na dwie odrębne części. Akcja pierwszej dzieje się oczywiście na Ziemi, a druga w przestrzeni kosmicznej, względnie na innych planetach. I obie historie na razie nie zachwycają. Mac, którego kojarzymy przede wszystkim z wizerunkiem wielkiego, silnego chłopa o gołębim sercu, ewidentnie nie radzi sobie z nową funkcją. Bez wsparcia dwójki jajogłowych oraz Daisy, a tylko z May i YoYo póki co przegrywa na każdym polu – tak w roli dowódcy, jak i z nowym zagrożeniem z innego świata. Próba nakreślenia w skrócie tego, jak wyglądały (bądź nie) relacje tej trójki bohaterów, nie wypada najlepiej i na szczęście, w większości, twórcy zdecydowali się odpuścić, wrzucając nas (i bohaterów) w wir zdarzeń. Dodam  – zdarzeń, w których na razie trudno się połapać, bowiem pojawia się kilku gości sprowadzających innego, który wygląda jak człowiek, który przecież dopiero co umarł, a jeszcze niedawno był szefem T.A.R.C.Z.Y. i ten gość chce najwyraźniej zniszczyć ziemię, ale gdzieś tam mu coś świta, że kiedyś był jednak innym gościem. Do tego ferajna z T.A.R.C.Z.Y. odkrywa, że faktycznie – nawet jego DNA zgadza się z DNA mężczyzny, który był przecież ich szefem, przyjacielem, a nawet kochankiem. Poprzednie sezony pokazały, że wolne wprowadzenie w historię, nawet jeśli przyjęte początkowo chłodno, ostatecznie zachwycało w myśl powiedzenia, że nieważne, jak się zaczyna, ważne, jak kończy. Być może faktycznie coś w tym może być, ale obecnie trudno się do tego przekonać. Fabuła – jak na Agentów, jest mało ciekawa, antagoniści na razie wywołują co najwyżej obojętność, może poza „Coulsonem”, ale to chyba bardziej z sympatii do Clarka Gregga, bo główni bohaterowie są… odpychający w jakiś niezrozumiały sposób.
Źródło: ABC
+6 więcej
Podobne odczucia mogą towarzyszyć w wątku szaleńczych poszukiwań Fitza w galaktyce. Ta część historii również ani ziębi, ani grzeje. Może poza trzecim epizodem, który ratował główne humor, choć i tak nie był na tym poziomie, do jakiego byliśmy przyzwyczajeni. Cała przygoda w kosmosie pokazuje również inną rzecz, która też wpływa niekorzystnie na serial. Galaktykę, światy i różne rasy oglądaliśmy już przez pryzmat Strażników Galaktyki czy Thora i co by nie mówić, były to barwne, interesujące obrazy. Przy Agentach ma się przeświadczenie, że niemal cała galaktyka składa się z ludzi, którzy różnią się co najwyżej rozmieszczeniem organów. Zapewne przez braki w budżecie próbowano wyróżniać inne rasy, malując im twarze zieloną farbą, zakładając maski, okulary itd., co wyglądało po prostu sztucznie. W wielu przypadkach nie wysilono się nawet na tak proste zabiegi, jak założenie szkieł kontaktowych zmieniających barwę źrenic na bardziej nieludzką. Pod tym względem serial wypada bardzo przeciętnie, by nie powiedzieć słabo. Na plus natomiast należy zaliczyć ścieżkę dźwiękową trzeciego epizodu, która w jakiś sposób nawiązywała do filmu Thor: Ragnarok. To jednak niewielki smaczek, który raczej przypomniał, że Agenci T.A.R.C.Z.Y. jako serial, są osieroceni i muszą sobie radzić bez wsparcia uniwersum Marvela. Zdaję sobie sprawę z gorzkiej oceny nowego sezonu, ale to składowa wielu rzeczy, nie tylko odcięcia pępowiny od kinowego uniwersum. Poprzednie sezony dawały nam naprawdę dobre historie i z miejsca pochłaniały. W obecnym tego odczucia póki co nie ma. Niby jakościowo nie jest źle, niby obsada praktycznie taka sama, a efekty specjalne nadal są na naprawdę fajnym poziomie. Brakuje tu jednak jakiegoś pierwiastka, który wcześniej sprawiał, że z wypiekami czekaliśmy na kolejne epizody. Nie pomaga brak charyzmy u bohaterów, a nieobecność przecież charyzmatycznego Coulsona uwydatnia tylko ich słabości i wady. Jasne, jest co prawda zły Coulson, ale taki zabieg to jazda na utartych do bólu schematach. To wszystko pokazuje, że efekt Thanosa jest druzgocący. Główny antagonista kinowego uniwersum wypstrykał nie tylko połowę istnień we wszechświecie, ale też pomysły scenarzystów na nowy sezon serialu, a Agentów z całego uniwersum.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj