Porównanie jest nieprzypadkowe, ponieważ odcinek As I Have Always Been scenariuszowo korzysta z wielokrotnie przerabianej w filmach i serialach kliszy związanej z dniem świstaka. Motyw zapętlenia w czasie jest oklepany, jak wspomniany we wstępie schabowy, ale to nie znaczy, że jest źle zrobiony. Przy epizodach, w których bohaterowie trafiają w pętlę, zawsze z tyłu głowy mam wspomnienie jednego z odcinków Gwiezdnych Wrót (Window of Opportunity, s04e06), w którym O’Neill wraz Tealc’ciem mieli podobne perypetie. Służy mi on jako wzór, do którego porównuję inne seriale wykorzystujące ten zabieg. Tam całość przebiegła bez zbędnego kombinowania, z nastawieniem na dużą dawkę humoru, dzięki czemu wśród fanów SG-1 zyskał on status kultowego. Agenci T.A.R.C.Z.Y. w tym porównaniu wypadają o wiele gorzej, co nie oznacza, że źle.
W tym epizodzie nastawiono się głównie na budowę napięcia związanego z wciągającym statek wirem. Jedynymi osobami, które mogą to powstrzymać, są Quake i Coulson, którzy jako jedyni regularnie cofają się w czasie, szukając kolejnej szansy na uratowanie załogi. Dlatego mamy tu momenty i dramatyczne, i humorystyczne, choć tych drugich wydaje się być zdecydowanie mniej. Z takich momentów w pamięć zapadają sceny, kiedy Enoch po raz kolejny pokonuje wszystkich agentów, a zwłaszcza ta, którą kończy krótka rozmowa na temat tego, kto żyje, a kto nie. Jest wiele innych całkiem sympatycznych scen (pocałunek Quake i Sousy czy nieudana próba oszukania Enocha przez Sousę), ale są też te poważniejsze, związane z relacją między Quake i Coulsonem. Chyba po raz pierwszy w tym sezonie ponownie da się wyczuć chemię pomiędzy tymi bohaterami, która towarzyszyła nam w wielu poprzednich sezonach. W obecnym widać było, że to już nie to samo, mimo momentów pokazujących, jak ważny dla Quake był Coulson. Wcześniej zawsze można było powiedzieć – i vice versa. W tym sezonie było o to trudno.
Ten epizod pokazał też jeszcze inną, istotną rzecz, jeśli chodzi o relacje między bohaterami. As I Have Always Been dobitnie pokazuje, że Enoch był w tej grupie zawsze kimś na doczepkę. Osobą, z którą praktycznie żaden z bohaterów nie ma bliższych relacji. Brakowało w tym jakiejkolwiek chemii, którą Enoch miał tylko i wyłącznie z Fitzem, co podkreśla w scenie swojej śmierci, po raz kolejny nazywając go przyjacielem. Naturalnie takie wrażenie może też potęgować to, że Enoch był Chromiconem – robotem bez uczuć i emocji, co też wzmacniało wrażenie, że trudno z nim nawiązać zwykłą, ludzką relację. Niemniej między nim a Fitzem ta relacja była, z pozostałymi bohaterami już niekoniecznie. Sam twist z nim związany, w którym ma nie dopuścić tego, aby Jemma przypomniała sobie wszystko to, co jest blokowane przez urządzenie, był ciekawy, choć przewidywalny. Bo tylko Enoch tak naprawdę mógł być postacią, którą można byłoby zmusić do tego, aby z jakiegoś powodu zwrócił się przeciwko reszcie agentów.
Choćby z tego powodu As I Have Always Been nie należy traktować jako zapychacza, który ma wypełnić czas antenowy pozostały do finału sezonu, choćby przez śmierć (czy aby na pewno?) jednego z ważniejszych w ostatnim czasie bohaterów. Wykorzystanie kliszy związanej z pętlą czasu może być dla niektórych poważnym zarzutem o brak kreatywności w tworzeniu scenariuszy do kolejnych odcinków, ale twórcy w całości wyszli z tego obronną ręką. Nie było idealnie, bo też w paru sytuacjach zaliczano wtopy związane z brakiem logiki w niektórych scenach, ale było emocjonująco i zabawnie. Poczuliśmy dawną chemię między niektórymi bohaterami, czego brakowało w wielu poprzednich epizodach tego sezonu. Gdybym musiał, to wskazałbym ten odcinek jako najlepszy w całym sezonie, ale byłoby to nieuczciwe, ponieważ jeszcze się on nie skończył. Były też inne, które trzymały całkiem niezły poziom. Dlatego z nadzieją warto spojrzeć w niedaleką przyszłość i liczyć na to, że do finału poziom będzie się już tylko podnosił. Bo ten serial na to po prostu zasługuje.