Drugi sezon japońskiego serialu Alice in Borderland ma większy rozmach, a mordercze gry są bardziej dynamiczne i emocjonujące. Historia znowu wciąga, dostarczając krwawej i pokręconej rozrywki.
W drugim sezonie Alice in Borderland powracamy do tytułowej, tajemniczej i bardziej zarośniętej krainy, w której główni bohaterowie muszą uczestniczyć w kolejnym etapie rozgrywek. Biorą udział w grach o wyższym poziomie trudności przeciwko obywatelom tego miejsca. To wymaga większego skupienia, sprytu, kondycji i mocnej psychiki. Trup ściele się gęsto, ale Arisu i pozostali wytrwale szukają odpowiedzi na pytanie, czym jest kraina Borderland. Stawką jest życie, a ukończenie wszystkich gier może oznaczać powrót do starego świata.
Od razu rzuca się w oczy to, że odcinki w drugiej serii Alice in Borderland są dłuższe. Najkrótszy trwa 48 minut, a najdłuższy godzinę i 20 minut, co świadczy o tym, że twórcy nie byli ograniczeni czasowo i mogli w pełni wykorzystać potencjał mangi o tym samym tytule. Dobrze przemyśleli to, jak rozłożyć wątki, by każdy epizod dostarczał jak najwięcej emocji i żeby widzowie znaleźli chwilę wytchnienia. Kilka razy rozbijali gry na dwa odcinki z cliffhangerami. To stary zabieg, który wymusza oglądanie serialu bez przerwy. Tak wiele się dzieje w poszczególnych wątkach, że nawet nie można mieć im tego za złe.
Historia wciąga, ponieważ bohaterowie z każdą grą zbliżają się do odkrycia prawdy o Borderland. Przy okazji poznawaliśmy lepiej postacie i ich motywacje za sprawą ciekawych retrospekcji. Dzięki temu fabuła stawała się pełniejsza. Na ekranie zagościli bohaterowie, którzy zginęli w poprzednim sezonie: Chota, Karuba czy Kapelusznik. Miło było ich ponownie zobaczyć – nawet w formie przewidzeń. Twórcy postawili na świetnych aktorów.
Bohaterowie musieli uciekać przed uzbrojonym po zęby Królem Pik, co zapewniło emocje, a także mocne i wciskające w fotel otwarcie sezonu. Tego potężnego przeciwnika słusznie pozostawiono na końcową fazę historii. Wcześniej obejrzeliśmy kilka gier wyjętych prosto z mangi. Król Trefl paradował nago, co było zgodne z japońskim komiksem. Warto pochwalić casting, bo Tomohisa Yamashita pasował do tej roli, dobrze oddając nietypowy charakter postaci. Należy też docenić operatorów kamery, którzy pomysłowo zakrywali intymną część ciała. Nie mieli prostego zadania, ale bardzo się starali, aby zawsze inaczej go pokazywać – a to czasem powodowało rozbawienie.
Gra o nazwie "Osmoza" wymagała od uczestników i widzów myślenia. Musieliśmy zrozumieć jej zasady i przebieg. Mieliśmy kilka zwrotów akcji oraz zmieniające się nastroje wśród graczy. Było brutalnie, emocjonalnie i interesująco, ale dość przewidywalnie w końcówce. Śmierć Tatty, który poświęcił się dla grupy, zasmuciła mnie. Japończycy mają w zwyczaju trochę sztucznie podkręcać emocje za pomocą podniosłej i wzruszającej muzyki. Wymuszają tym skrajne reakcje, co nie jest potrzebne, bo dramatyczna sytuacja sama się broni (mimo że w tym wypadku została słabo zagrana). Na szczęście muzyka najczęściej dynamizowała akcję, która bardziej wciągała i angażowała.
Starcie z Królem Trefl pozwoliło na to, aby grupę stworzyły główne postacie z serialu: Arisu, Usagi, Kuina, Tatta i ranny Niragi, który jest bardzo irytujący. Natomiast nie we wszystkich grach oglądaliśmy podobną sytuację. W pojedynku z Waletem Kier w więzieniu brał udział tylko Chishiya. W mandze żaden ze znanych bohaterów nie uczestniczył w niej. Niestety twórcy ograbili tę psychologiczną grę z dodatkowych zasad i kilku brutalnych zwrotów akcji, dlatego „Izolatka” nie przyniosła tak dużych emocji, jak można było oczekiwać. Na szczęście udało się zachować odpowiednie napięcie przy dużym rozlewie krwi. Ponadto chodzący własnymi ścieżkami Chishiya wziął udział w grze z Królem Karo, czyli z Kuzuryu, którego pamiętamy z Plaży. I był to wyjątkowo makabryczny pojedynek, który zawierał elementy gry oznaczonej kierem. Dzięki niej lepiej poznaliśmy obu bohaterów – a to powinno być celem każdej rozgrywki.
W serialu wprowadzono też nową grę, która przypominała berka z 1. sezonu, ale tym razem akcja rozgrywała się w fabryce rafinerii. Widać było, że nie pochodzi ona z mangi. Zasady były prościutkie, Królowa Pik bez większego powodu uganiała się za Arisu, a Usagi wygłosiła drętwą przemowę. Nie odczuwało się żadnego zagrożenia. Scena była jednak dynamiczna i bardzo fizyczna, a co za tym idzie – widowiskowa. Dla samego miejsca warto było dodać tę grę, ponieważ industrialna rafineria wygląda wyjątkowo malowniczo. Dzięki temu te akrobatyczno-parkourowe popisy Usagi i Królowej prezentowały się jeszcze efektowniej.
Niespodziewanie najwięcej emocji w tym sezonie dostarczyło starcie z Królem Pik. Wszyscy główni bohaterowie (inaczej niż w mandze) musieli postawić życie na szali, aby pokonać przeciwnika – niewzruszonego niczym Terminator. Dzięki temu, że na przestrzeni obu serii zdążyliśmy przywiązać się do postaci, to mocniej trzymaliśmy kciuki, aby im się powiodło. Bardziej przejmowaliśmy się tym, jak zostawali ranni. Każdy dołożył cegiełkę do zwycięstwa, które zebrało swoje żniwo. Sceny zakrwawionych, cierpiących i umierających bohaterów poruszały.
Na koniec pozostała rozgrywka z Królową Kier, czyli ekscentryczną Mirą. Riisa Naka wykreowała nawiedzoną i nietypową postać. Gra zawiodła, chociaż była wiernie przedstawiona. Emocje opadły podczas zabawy w „krokieta” czy mrocznej rozmowy z Królową, wymyślającą różne wersje prawdy, która stoi za krainą Borderland. Trochę igrano tym z widzami. Zwolnienie tempa nie byłoby problemem, gdyby scena, w której Arisu postanawia się nie poddać za sprawą Usagi, lepiej wybrzmiała lub chwyciła za serce. Szkoda, że twórcy zrezygnowali z pełniejszego wątku romansowego między bohaterami (jeden całus to za mało). Uczucie nie zostało rozbudowane na tyle, by zaprocentować w końcówce, podnosząc poziom emocji. Dlatego ostatnia gra rozczarowała.
Wyjaśnieniem zagadki Borderland okazała się śmierć kliniczna postaci, które przeżyły upadek meteorytu w Tokio. Wiemy już, skąd wzięły się „fajerwerki”. Ze wszystkich zaproponowanych tłumaczeń to jest najlepsze, choć średnio satysfakcjonujące. W szpitalu wzruszyć mogła jedynie scena Kuiny z rodzicami, którzy ją zaakceptowali. Natomiast w końcówce zobaczyliśmy kartę Jokera, co daje kilka możliwości interpretacji. Może to być zapowiedź 3. sezonu.
Twórcy serialu dużo czasu poświęcili grom, aby wzbudzały jak najwięcej emocji. Trwały one dłużej, więc trudniej było im utrzymać wysokie zaangażowanie widzów, ale poradzili sobie wyśmienicie. Zadbali też o to, aby w bohaterach serialu dokonała się przemiana pod wpływem rozgrywek oraz interakcji z innymi postaciami. Przy Agunim czy Chishiyi wyszło to przyzwoicie, ale w przypadku Arisu było to niezbyt przekonujące. Zresztą jego wątek w porównaniu do mangi został ograbiony z wielu wahań nastrojów i postaw w obliczu traumatycznych przeżyć. Stąd przełomowy pojedynek między nim, Chishiyą i Niragim wypadł dość nijako. Po części można o to obwiniać duże nagromadzeniu gier. Odciągały one uwagę od psychologicznego rozwoju głównego bohatera, do którego wkradły się fałszywe nuty.
Mimo sporej liczby niedociągnięć drugi sezon Alice in Borderland był emocjonującą rozrywką. Dostaliśmy wciągającą historię uzupełnioną o parę barwnych postaci jak Heiya, Kyūma czy Król Pik. Cieszy, że tak wiernie zaadaptowano mangę. Oczywiście dokonano kilku zmian, ale bez szwanku dla fabuły. Zapewniono widzom sporo efektownej, pełnej przemocy i makabry akcji w komiksowym stylu. Rozmach tej serii też robił wrażenie. Co prawda Alice in Borderland nie dogoniło Squid Game, ale Netflix ma kolejny powód do zadowolenia. Serial nie zawiódł oczekiwań. Warto było czekać dwa lata na ten dreszczowiec!