Zgodnie z oczekiwaniami w dwóch ostatnich odcinkach Alienisty trwał pościg za morderczą porywaczką dzieci, który był interesujący, choć nie wciskał w fotel z emocji. Jedynie cliffhanger w końcówce siódmego epizodu pozwolił przez chwilę martwić się losem Johna, który wpadł w ręce Libby. Nie brakowało też gierek psychologicznych między kobietą a śledczymi, co urozmaicało fabułę. Całkiem nieźle nakreślono konflikt interesów i rywalizację z Byrnesem, o jak najszybsze odnalezienie chłopca. Natłok wydarzeń zawsze powodował w tym serial chaos, ale tym razem udało się przedstawić to w miarę przejrzyście. Ponadto motyw z Clarą, która posłużyła za przynętę, dobrze wypadł. Natomiast można mieć obiekcje w tych dwóch odcinkach do powtarzalności sytuacji, w których znaleźli się bohaterowie. Ponownie oglądaliśmy, jak Libby mierzy z broni do Sary, znowu groziła, że poderżnie gardło (tym razem córce), John odnalazł dziecko i chwilę powracały pudła z dowodami. Za dużo było tych powtórek, ale przynajmniej udało się w to wszystko wlać trochę uczucia i sensu. Obok podobnie wyglądających scen twórcy wzbogacili fabułę o bardziej dramatyczne wydarzenia. Najbardziej zapamiętamy śmierć Marcusa, który skonał w objęciach brata. Co prawda żałoba po nim odbyła się ekspresowo, jak to w Alieniście, ale poświęcono nieco dłuższą chwilę na śmierć tego bohatera, co wzruszyło. Nie zabrakło także krwawych zdarzeń, jak zamordowanie Doyle’a przez Libby, która napawała przerażeniem, ponieważ w tych rozpuszczonych włosach wyglądała upiornie. Warto wspomnieć o Goo Goo Knoxie, który ostatecznie odegrał ważną rolę w jej historii, a także postrzelił Marcusa. To również przez niego i jego gang oglądaliśmy brutalne i wstrząsające sceny na brooklyńskim komisariacie. Nie okazał się tak niepotrzebną i nic niewnoszącą postacią jak Markoe, Stratton czy nawet Hearst. W dwóch ostatnich odcinkach Alienisty dość dobrze podkreślono więź (szczególnie w końcówce ósmego epizodu), jaka powstała między Sarą a Libby, która bazowała na podobieństwach w przeszłości obu kobiet. Aktorki poradziły sobie z tym wyzwaniem, dzięki czemu przesłuchanie w celi oraz przekonanie Hatch do poddania się wypadły tak emocjonalnie. Nie był to najwyższy poziom napięcia czy emocji, ale można był poczuć strach. I zdecydowanie ta więź była bardziej prawdziwa i naturalna niż Laszlo próbujący wczuwać się w Beechama w pierwszym sezonie. W dwóch finałowych epizodach twórcy dosyć dobrze przeanalizowali Libby pod względem psychologicznym. Przyłożyli się do tematu, bo przeszłość z samobójczą śmiercią ojca, nieczułą matką i stratą dziecka determinowały to, kim się stała. Trochę mniej w tym było banalności niż w pierwszej serii. Ale i tak te analizy stanowiły raczej poszlaki, które miały mały wpływ na odnalezienie kobiety i dzieci, a w ogóle nie tłumaczyły zabijania niemowląt. Natomiast najważniejsze w tym wszystkim jest to, że udało się ukazać tragizm postaci. Choć była niestabilna psychicznie, to wzbudzała współczucie, że los  tak ją doświadczył, w wyniku czego stała się po prostu zła. To zasługuje na uwagę.
fot. materiały prasowe/TNT
Poza śledztwem interesował także wątek Sary i Johna. Twórcy mądrze go zakończyli, czując, że happy end nie będzie odpowiedni w tej skomplikowanej relacji. Te rozterki i niezdecydowanie obu postaci zaczynały męczyć, więc proste, słodko-gorzkie rozwiązanie wystarcza w zupełności. Natomiast twórcom zupełnie zabrakło pomysłu na wątek dotyczący Laszlo i Karen. Nie dość, że ta bohaterka w niczym nie pomogła podczas śledztwa, to wydaje się, że została wciśnięta na siłę do fabuły. Nie ma chemii między postaciami, a do tego ich alienistyczne rozmowy też nie fascynowały. Właściwie Kreizler odsunął się w cień na rzecz panny Howard, co akurat wyszło na dobre serialowi. Jedynie wykazał się podczas przesłuchania Mallory Hunter, bo wywarł ogromną presję na kobiecie. Te sceny mogły się podobać, więc nasz alienista na sam koniec sezonu nie okazał się całkowicie bezużyteczny. Dwa finałowe odcinki Alienisty zostały zadowalająco poprowadzone, zważywszy na to, że to serial, który kojarzy się z chaosem i banalnością. Tym razem twórcy postarali się, żeby nie powtórzyć zbyt wielu błędów z poprzedniego sezonu. Co prawda emocje nie sięgały zenitu, a epizody nie zapierały tchu w piersiach, ale historia wciągała na tyle, że widzowie mogli się mocno w nią zaangażować i wczuć się w mroczną atmosferę. Warto zauważyć, że udało się również zamknąć wszystkie wątki. Nie zapomniano nawet o Joannie i Cyrusie.  Drugi sezon był lepszy od pierwszego, głównie ze względu na bardziej uporządkowaną fabułę, która ponownie rozwijała się dynamicznie, ale z umiarem. W rezultacie znowu świetnie się oglądało ten serial. Nie brakowało zaskakujących i emocjonujących momentów. Dzięki fantastycznej Rosy McEwen w roli szalonej Libby sezon do samego końca ciekawił. Trochę szkoda, że nie wykorzystano potencjału na to, aby lepiej uwypuklić kwestię społecznej i narzuconej roli kobiety w końcówce XIX wieku, ale całkowicie o tym nie zapomniano. Na plus można zaliczyć decyzję o postawieniu na pierwszym planie postaci Sary, która może nie wzbudzała wiele sympatii, ale dzięki Dakocie Fanning była najbardziej wyrazistą główną bohaterką serialu. Trudno powiedzieć, czy powstanie trzeci sezon Alienisty. Po pierwsze, twórcy nie posiadają materiału, którym mogliby się bezpośrednio inspirować. Po drugie, zakończenie drugiej serii ma charakter pożegnania, bo bohaterowie odchodzą w swoje strony. I tak naprawdę żegnamy się z tym sezonem w pozytywnych humorach, bez poczucia niedosytu. Pozostaje jedynie ten smutek, że nie prędko powstanie kolejny sezon lub serial z taką doborową obsadą, wyjątkowym klimatem, doskonałymi kostiumami oraz scenografią, która pozwalała nam się przenieść do XIX-wiecznego Nowego Jorku. Będzie za czym zatęsknić.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj